"Przyszłość należy do Was, do młodych. Trzeba abyście wchodzili na wielkie drogi historii nie tylko tu w Europie, ale na wszystkich kontynentach i wszędzie ażebyście stawali się świadkami chrystusowych błogosławieństw."
JPII

UPORZĄDKOWANY BLOG NA MOJEJ NOWEJ STRONIE:
http://jacektraveler.wixsite.com/jacek-traveler

Wyświetlenia

wtorek, 26 sierpnia 2014

Południowe Peru - Puno


Wypad za miasto


Podczas obcowania w okolicach Świętej Doliny Inków udaliśmy się na południe Peru. Wypragnione wakacje? - tak i nie. Tak, bo kto by nie chciał zobaczyć innego zakątka świata, szczególnie będąc już tu na miejscu. Nie, bo podczas tych wakacji zwiedzanie i podróżowanie jest na drugim planie. Wyrwaliśmy się z pustego domu na cztery dni beztroskiego odkrywania nieznanych nam terenów. Odpoczęliśmy? - hmm, utrzymywaliśmy takie tempo, że taksówki nie mogły na nas narzekać. ;)

Tak wyglądała nasza trasa: 



Pokaż Peru del Sur na większej mapie

Transport

W Peru jest szeroka oferta autobusów turystycznych docierających w najbardziej znane miejsca Peru. Nie wszystkie są bezpieczne, nie wszystkie mają wysoki komfort jazdy, nie wszystkie są czyste. Biorąc pod uwagę kilkunasto godzinną trasę, warto o tym pamiętać. Przede wszystkim o bezpieczeństwie. Składa się na nie sprawność autobusu, obsługa oraz renoma firmy. W związku z tym wybraliśmy jeden z najdroższych przewoźników spełniających wszystkie te kryteria - CRUZ DEL SUR.

Najmniejsze prawdopodobieństwo wypadków, zapewniony catering, bardzo dużo miejsca (głównie jeżdżą nim Amerykanie i pozostali gringo). Stan techniczny sprawdzany jest przed każdym wyjazdem, pasażerowie przechodzą kontrolę, sa nagrywani, a autobus nie jest zatrzymywany w celach rabunkowych ;)

W środku Cruz Del Sur.
Mimo, że najdroższy to można natrafić na promocje. My trafiliśmy :)


Puno



Miasto na południu Peru o którym ostrzegają wszyscy Peruwiańczycy. Chodzi o zimno, które oscyluje nawet w okół temperatur minusowych (szczególnie zimą - lipiec, sierpień).

Główna ulica w Puno.

Leży na wysokości 3830 m.n.p.m. i liczy około 100 tyś. mieszkańców. Powszechnie jest nazywane "stolicą folkloru" ze względu na bogactwo regionalnych strojów, masek i tańców.

Puno jest miastem znanym przede wszystkim z Jeziora Titicaca. Stąd jest najbardziej rozwinięte miejsce wypływów na pływające wyspy znajdujące się niedaleko miasta. Tak i my zrobiliśmy. Relacja z cudownego jeziora w kolejnym poście.


Z Cusco wyjechaliśmy o 22 docierając na 5 rano do Puno. Kolejny autobus do Arequipy mamy za równe dziesięć godzin. Przez ten czas opiekował się nami znajomy Peruwiańczyk z tych terenów - Wilignton! Pokazał nam wszystko, co możliwe w tak krótkim czasie. Dzięki!!!

Razem z Wilingtonem! Na trip udaliśmy się w trójkę: Aga (wolontariuszka z Lares, Ania i Ja).


Sillustani

Łapiąc pierwszy bus z centrum Puno udaliśmy się do Sillustani - cmentarz prastarej cywilizacji, obcującej tu wiele lat wcześniej niż Inkowie. Oddalone jest około 30 km od centrum miasta.
Po drodze musieliśmy wziąć jeszcze jedną taksówkę, która z racji braku turystów i środków transportu, czekała na nas przed wejściem. (codz. 8:00-17:00, 10 Soli)




Znajdują się tu grobowe wieże - chullpas - osiągające do 12 metrów wysokości.


Grobowiec ze spacjalnym "podestem" do wtaczania kolejnych kamieni.

Ciekawostką jest jak w tamtych czasach ludzie byli w stanie zbudować tak idealnie owalne grobowce, dopasowując poszczególne kamienie. Oryginalnie miały dwie warstwy.

Przekrój chullpas.


Wejście do środka stanowi niewielki otwór na dole, przez który można się wczołgać. Zwłoki układano w pozycji embrionalnej.

To i my się wczołgaliśmy. Nie polecam ciemno w środku i nic nie ma. Później trzeba się tłumaczyć, iż zależy nam na odkrywaniu kultury od środka, a znaków zakazujących przecież nie ma?

Nasza taksówka wyglądała w środku tak:


Jest to częsty widok. Nie raz można naliczyć po kilka medalików, czy wizerunków świętych na przedniej szybie. Mój rekord to dziesięć, sporych rozmiarów. Przy takich drogach i takiej jeździe to jedyna nadzieja na dotarcie do celu.

Skoro już jesteśmy w temacie samochodów i religijności...

Puno. Samochód przystrojony jako cześć dla Matki Boskie z Copacabany (praktycznie graniczy z Puno)


Chucuito i Inca Uyo


Małe miasteczko Chucuito liczące 7,9tyś mieszkańców oddalone od Puno o 20 minut lub o 2 sole za busa - jak kto woli. 

Widok na główny plac Chiucuito.





Przyjechaliśmy tu na obiad! Najlepsze w tym regionie świeże pstrągi z jeziora Titicaca oraz przepyszną zupę serwowaną w glinianych miseczkach. (Cały zestaw 10 soli).




Ostatnim miejsce naszego zwiedzania była pewna, dosyć nietypowa świątynia Inków - Inca Uyo. To dzięki niej przyjeżdżają tutaj turyści. Związana jest z płodnością. Więcej opowiem Wam, jak się spotkamy ;) (codz. 8:00-17:00, wstęp 5 soli)


Świątynia Płodności.


W końcu udało mi się złapać zdjęcie. Nie to, że obrazek ten się nie powtarza na mieście. Po prostu zawsze szybko jadą i nie zdążę wyjąć czegokolwiek do robienia zdjęć. ;)


W drodze do Puno. Jezioro Titikaka.



jacek.traveler


piątek, 22 sierpnia 2014

Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny - działania wakacyjne


Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny 


Wielki plakat w centrum miasta.

W Polsce świętujemy 15 sierpnia. W tym regionie fiesta trwa kilka dni. Szczególnie w Calce, gdzie jedyna parafia jest pod wezwaniem NMP!

Ubiór mężczyzn z danej dzielnicy. Wyobraźmy sobie takich tańczących razy 30? ;)



Przez pięć dni miasto zamienia się w karnawał niczym w Wenecji. Po wcześniejszych przygotowaniach, każda dzielnica przygotowuje swój taniec. Mieszkańcy przebierają się w kolorowe regionalne stroje, mają swoją kilkuosobową orkiestrę. Odbywa się główna parada dookoła dwóch głownych placów w mieście. Następnie wszyscy ruszająw przemarsz po ulicach swoich dzielnic. Śpiewy, tańce i moc kolorów - wszystko ku czci Najświętszej Maryi Pannie!

Tańce, maski mają najczęściej wyraz sarkastyczny. Wyśmiewają się z hiszpanów z czasów kolonizacji - ich długie nosy, ruchy i zachowania.







Oglądając to lub słysząc przez okno casity Don Bosco zastanawiam się jakie to cudowne! Całe rodziny uczestniczą w tym przedsięwzięciu - rodzice przede wszystkim! Możemy sobie to wyobrazić w Polsce? Starsi ludzie przebierający się i tańczący na swoich ulicach? :)


CUSCO - 199 rocznica narodzin świętego Jana Bosko! 


Ten dzień obchodziliśmy w stolicy Świętej Doliny Inków - Cusco. Znajduje się tu duża placówka oraz wiele przedszkoli i szkół salezjańskich. Z racji tego przygotowali oni uroczystą mszę św. oraz procesję po całym mieście!


Przemarsz z posągiem Don Bosco.
 W procesji uczestniczyli wszyscy związani ze świętym Janem Bosco - począwszy od przedzszkolaków po dobroczyńców. Były kolorowe stroje,


Widok z Colegio Salesianos na nocne Cusco.


Wakacyjne zadania


Pierwszy tydzień wakacji już za nami. Ostatnie siedem dni spędziliśmy w Lares. Inne miejsce, inne dzieciaki, inne problemy. Znowu padały nietypowe pytania w moją stronę: Dlaczego mówię po grecku? Czy to są moje włosy? - oczywiście nie - odpowiadałem - obcinaliśmy Bruno (labrador) i specjalnym klejem sobie dokleiłem. Ku mojemu zdziwieniu ośmilatkom nawet to wydawało się być prawdą ;)


Wróciliśmy do Calci. Tu czekały na nas spontaniczne zadania.

Przyjechała biała farba! Malujemy boiska! W południe już nie szło wytrzymać, więc zaczynamy wcześnie rano i dokańczamy pod wieczór.

Przyjechała siostra salezjanka z odległego o 4 godziny miasteczka. Potrzebuje 11 świnek morskich - natychmiast! 10 samiczek, 60 dni, do 1200g, przód 3 palce, tył 4 palce. Samiec - 1500g, 90 dni. Muszą wykazać, że prowadzą hodowlę. Ten typ jest idealny. Jedziemy szukać w pobliskich miastach!

a po drodze... spójrzcie sami...



Wspinamy się wyżej. Po środku widoczne łapy słonia. Widzisz?


Równina na 4000 m.n.p.m.

Typowy andyjski mirador - punkt widokowy. 


Parka.


Panorama na miasteczko rozmiarów Calc- Urubamba.


p.s 
1) Dzisiaj wróciliśmy z 4 dniowych 100% wakacji na południu Peru! Relacja o Puno, Jeziorze Titicaca i Arequipie już niedługo!

2) W tym tygodniu wyjechała z Calci najbrdziej doswiadczona z wolontaroiuszek Senora Noemi. :( Mamy nadzieję, że spotkamy się pod koniec pobytu we Limie! W zamiane jutro przyjeżdża nowa wolontariuszka na długi termin (roczny) z Niemiec! Z Niemiec! :D



jacek-traveler-misja





sobota, 9 sierpnia 2014

Calca misyjnie - wakacje


Rozpoczynamy dwutygodniowe ferie zimowe. Po wszystkie dzieci przyjeżdżają rodzice i razem udają się do swoich domów. Dom zostaje pusty. Każdy rozjeżdża się w swoją stronę. Podobnie jest z wolontariuszami. W pierwszym tygodniu jedziemy do Lares. Tam dzieci skończyły już wakacje i przyda się pomoc. W drugim tygodniu robimy czterodniową wycieczkę na południe Peru. Być może uda się odwiedzić placówkę Don Bosco w Arequipie!

SZKOŁA

Szkoła to colegio i od polskiej różni się nie tylko nazwą. Inne są przedmioty, godziny zajęć, ubiór oraz prace domowe. Inny jest poziom nauczania.
W większości szkół lekcje zaczynają się o 8:00 i trwają do 13:45. Dziennie jest siedem lekcji, z tym, że zazwyczaj łączone są po dwie. Przedmiotami obowiązującymi w tym roku są: WF, Sztuka, Historia, Komunikacja, Quechua, Religia, Angielski, Uprawy (w szkole rolniczej), Nauki Technologiczne Środowisko, Człowiek w rodzinie ( takie wychowanie do życia w rodzinie). Zazwyczaj jest około 35-38 uczniów w klasie.
Po czterech lekcjach jest 20 minutowa przerwa. Wszyscy wybiegają z klas na główny dziedziniec szkoły i grają w piłkę. Jest chaos i nie wiadomo co się dzieje. Piłki latają nad głowami, każdy kopie co popadnie, co mu podleci pod nogę. Dzwonek! W jednym momencie boisko pustoszeje. Znów można usłyszeć przejeżdżające za wysokimi murami mototaxi. 



Przyjazd dzieci  z odległych wiosek "autobusem szkolnym" do szkoły.


Każdego wieczoru mamy dwie godziny estudio - czyli odrabiania tareas - prac domowych. Najczęściej daje się zauważyć, że dzieciaki muszą przepisać fragmenty książek do zeszytu (!?!?), streścić część działu lub wykonać jakąś pracę artystyczną (?!). Rzadziej pojawiają się zadania z matematyki, czy angielskiego. 
Z nauką historii jeszcze się nie spotkałem. Przyjmijmy, że nie mam szczęścia.
W czasie estudio najczęściej pomagamy przy... mobilizacji do nauki i koncentracji. Uzmysławiamy, że do odrobienia pracy domowej nie jest potrzebny komputer, wystarczy wspólnie pomyśleć lub sięgnąć do podręcznika. Z matematyką zmagamy się czasami, bo przychodzi profesor ze szkoły i daje dzieciakom korepetycje. Dużo czasu zajmuje nam angielski. Nie trzeba być znawcą, aby pomagać. Zawsze są to proste słówka. Nawet jeżeli książka daje skomplikowane przykłady, trzeba wrócić do podstaw, bez nich ani rusz - a dzieciaki mają ulotną pamięć ;)

Roger podczas estudio

W tych dniach trwają przygotowania do święta  Maryi 15 sierpnia. Na ulicy pod naszym domem w godzinach estudio zbierają się młodzi i ćwiczą swoje choreografie. Słychać monotonną grę na bębnie oraz flecie. Są zmotywowaniu do tego stopnia, iż nawet nie przepuszczają jadących samochodów, dopóki nie skończą danej partii układu. W ten sposób dzieciakom ciężej się skoncentrować, a my lepiej czujemy klimat Peru. 


Klasa w szkole podstawowej Najświętszego Serca Jezusa


Americo i Carlos - po śniadaniu - w swoim mundurku z Humberto Luna



Czego potrzeba dzieciakom na placówce? (rzeczy materialne)


Fiorela i Jonel
Po miesiącu pobytu w Peru zauważyłem, że najbardziej przydatnymi rzeczami są: piłki (do siatkówki i przede wszystkim piłki nożnej), okulary przeciwsłoneczne (moje robią niezłą furorę i były już u każdego na nosie), klapki (zawsze się niszczą i nie spełniają wymagań dzieciaków, jako butów do wszystkiego ;), zeszyty A4 (kartek zawsze mało, w tym formacie wszyscy notują), długopisy (znamy to od siebie, zawsze giną ;), słodycze - bo kto ich nie lubi ;)






ROZMOWY PRZY OKRĄGŁYM STOLE


W trakcie almuerzo (obiadu)
Często się podkreśla, że posiłki są ważną częścią w życiu każdej rodziny. Wszyscy się spotykamy, możemy ze sobą porozmawiać, razem nasycić się przyrządzonym posiłkiem. To prawda. Tak jest i tutaj. Najwięcej światopoglądowych rozmów odbywa się przy stole. Jeszcze trochę posiłków mi zostało, aby zrozumieć i ułożyć w całość ich myśli. Często pojawiają się pytania, których w ogóle bym się nie spodziewał w danej chwili. Nie tylko dlatego, że są zupełnie wyrwane od kontekstu bieżącej rozmowy.




-Señor Pablo - pyta chłopiec - kto jest najgrubszy na świecie?
-yy..oglądałem kiedyś progra...
-Taki chińczyk! Wyciągali go przez okno...

-Ma na imię Agnieszka - tłumacze chłopcu - w castellano Inez, słyszałeś to imię wcześniej?
-mmm.. tak! To jak Iniesta! (hiszpański piłkarz)

Z racji tego, że niektórzy uczą się w szkole rolniczej muszę wcielać się w rolę polskiego rolnika. Jakich zbiorów mamy najwięcej? Czy mamy czarną kukurydzę? Czy mamy dużo truskawek? Jakiej wielkości są pola? Mamy dużo ryb? Tak. Lekcja dla nasz wszystkich: nawet jak czegoś nie lubimy się uczyć, to warto! W przyszłości może się przydać - i to nie raz!!


Nocne rozmowy

W tym tygodniu musiałem zwolnić swój pokój. Na naszej placówce organizowane jest spotkanie młodzieży i przewiduje się stu gości - wraz z zespołem, który wieczorem da koncert. Poszedłem spać do pokoju starszych chłopców (15-17 lat). Był to strzał w dziesiątkę!

Duży, zimny pokój. Zasłonięte zasłony, przygaszone światło. Wszystkie łóżka przygotowane do nocnej podróży. Na przeciwległym łóżku siadają Dawid i Romelio. Cały czas spoglądając, a to na stolik obok mojego łózka, a to na moją twarz.

-Señor Pablo, a co to za obrazek?
-Matka Boska Częstochowska, znacie?

Trafili w czuły punkt. Temat bez końca. Siła napędowa całego mojego życia. Źródło moich wszystkich cudów. Teraz spełniał się kolejny. Ten o dzieleniu się z innymi. Nie tylko w Polsce i Włoszech, ale tam dalej. Z każdą dłuższą podróżą obrazek Matki jedzie ze mną. Nie wiem skąd nagle obudziła się płynna znajomość hiszpańskiego, ale opowiadałem im bez przerwy. Czułem, że trwało to kilka minut. Zegarek pokazywał znacznie więcej. Wszyscy byliśmy wykończeni po całym dniu. Jednak słuchali. Docierało do nich ubogie w słowa, jednak rzeczywiste doświadczenie oddania Matce Bożej, czuwaniu maturzystów, błogosławieństwa otrzymane podczas wyjazdu do Włoch oraz spojrzenia na świat przez pryzmat boski. Nie zabrakło również wspomnienia o modlitwie "wersja 10.0"... Wspaniałe rzeczy...

W ich oczach było widać zaciekawienie i lekkie niedowierzanie. Jak to wszystko możliwe, że tak płynnie się układa, a nawet większe problemy można pokonać z łatwością? Jak to możliwe, żeby nie stresować się na egzaminie? Jak spełniać swoje marzenia? Dobrze, że tam byłem. Widzieli wszystko. Zadawali pytania. 
Z każdą odpowiedzią pojawiał się lekki uśmiech na ich śpiących twarzach. Widziałem, że w głowach układa im się plan własnego życia. Plan oddania komuś świętemu. Cudownie! Jednak to dopiero iskierka, z której może powstać mały płomyk. Łatwo go zagasić, szczególnie w tym wieku. Trzeba go podtrzymywać. Dokładać drewna. Pokazywać inne ogniska, pokazywać, że można. Muszą sami się przekonać, że wielki ogień jest lepszy od mniejszego. Muszą odkryć, że ogień nie ma granic. Miłość nie ma granic. Trzeba ją podtrzymywać nowymi przykładami, modlitwą i rozsądnie ją wykorzystywać. Jednak najpierw muszą odkryć, że mają miejsce na swój ogień. Każdy ma miejsce, jednak trzeba to zobaczyć. Trzeba chcieć, modlić się, a miłość nigdy nie zagaśnie. Nawet jak nie mamy do tego talentu.

Po to tu przyjechałem. Podzielić się tym wszystkim czego mogłem się nauczyć. Przekazać to, czego doświadczyłem. Dać przykład chrystusowych błogosławieństw w moim życiu!

CASA de RETIRO ( Dom wypoczynkowy)


              Każdy dzień przynosi coś nowego. Wyjątkowość tworzą ludzie, którzy przyjeżdżają, których spotykam na mieście i na placówce. Weźmy pod uwagę dwa przykłady, które pewnie zostaną mi w pamięci.
              Placówka w Calce prowadzi duży Dom Wypoczynkowy. Oferujemy cztery posiłki dziennie. Od czasu do czasu przyjeżdżają grupy turystów. Zazwyczaj zorganizowane, w celu zwiedzenia Świętej Doliny Inków, bądź zdobycia Machu Picchu. Ostatnimi gośćmi, którzy wyjechali w miniony piątek była 50 osobowa grupa z Limy. Reprezentowali oni diecezję z tamtych rejonów, a głową wycieczki był wspaniały ksiądz. Chociaż zajmowałem się pracą w kuchni (bardzo dobra, pyszna praca :)), to razem z Anią zaprzyjaźniliśmy się z Padre i po części z całą grupą!



             W tych dniach otrzymaliśmy wspaniały prezent. Dołączając do grupy mieliśmy możliwość uczestniczenia w nocnym czuwaniu przed Najświętszym Sakramentem oraz o piątej rano na mszy świętej. Wszystko w naszej kaplicy! Wspaniały czas, tym bardziej, że na co dzień nie mamy księdza, a co dopiero takich adoracji rozwijających życie duchowe. Zaskoczeniem i zupełnie niespodziewanym prezentem była modlitwa podczas mszy za...Pablo i Anię - wolontariuszy z Polski...



            Kolejnego dnia wróciły wspomnienia z Chin. Idziesz po ulicy i robią Ci zdjęcia z ukrycia, albo podbiegają z uśmiechem i pytają foto foto? po czym ustawiają się obok Ciebie i pstryka błysk flesza. Tym razem zaczęło się od kilku dziewczyn, a skończyło na całej grupie. Kolejka pięćdziesięciu osób, aby zrobić zdjęcie z białymi - Anią i Pablem...


W połowie sejsi już nie wierzyliśmy :P


Masaż w USA

Drugie spontaniczne spotkanie miało miejsce w sąsiednim miasteczku Qoya. Trafiłem tam przez zupełny przypadek. Ania i Señora Noemi (wolontariuszka z Cusco) szukały lekarza. Nie znalazły. Strajk generalny w szpitalach wciąż się utrzymuje. Ostatecznie trafiły do kręglarza w oddalonym o 10km miasteczku?!
Okazało się, że na tydzień przyjechała grupa lekarzy z Kaliforni, aby w ramach wolontariatu "poustawiać" ludzi.

Nie wiem, czy to przypadek. Dwa tygodnie temu podczas jednego z tanecznych wieczorów coś zablokowało mi plecy. Powtórka z Polski. Jak pociągnę to dalej? Przecież dopiero początek misji! Porozciągełm się ile mogłem. Wciąż bolało. Poszedłem do kaplicy. Później kolejny raz, z tą samą intencją. Plecy przestały boleć! Mogłem dalej funkcjonować! Ale przecież dla Boga nie ma granic. Wciąż czułem plecy, przy noszeniu cięższych rzeczy. Wiedział, że nie za bardzo chciałbym iść do peruwiańskiego kręglarza, więc...

udałem się z Robertem (wolontariusz w Calce, Peruwiańczyk) na tenże zabieg! Skończyło się na tym, że przywieźliśmy dwie Amerykanki na naszą placówkę! Wykonały super pracę! Nie tylko mnie ustawiły do pionu, ale także wszystkich mieszkańców domu z kucharką i szefową włącznie! Dziękujemy ślicznie!

Masaż braci: Dawida i Ronaldo




jacek-traveler-misja





środa, 6 sierpnia 2014

Placówki misyjne - Lares


Kiedy można powiedzieć, "witamy w innym świecie"? 

Pierwsza niedziela w Sierrze. Dzień zaczyna się normalnie. Łapiąc się jeszcze na nocne ciemności przedzieram się przez ogródek i próbuję dojść do casity - domu dzieciaków. Drzwi zamknięte, kluczy nie mam. Wszyscy śpią. Dzwonek do drzwi działa, ale to niezbyt dobry pomysł. Nie dość, że dzieciaki przekręcają się tylko na drugi bok, to budzi resztę kadry. Jedyną metodą jest wołanie campaaaaanerooO!!!! - odpowiedzialnej osoby za latanie z dzwonkiem lub...otwarcie okna i krzyczenie do najbliżej śpiących chłopaków na parterze.  W międzyczasie ostry chłód wilgotnego powietrza przechodzi przez grubą warstwę ubrań i dociera do zaspanego ciała. Działa! Kolejny raz dostałem się do środka.

Idziemy do kaplicy, a później na śniadanie. Czekają już na nas okrągłe chlebiki. Jeszcze ciepłe. Tym razem możemy zjeść je z masłem. Kolejna modlitwa i przechodzimy do robienia porządków. W głowie układam plan, co nowego można zrobić na placówce. Gry i kontynuacja Igrzysk Olimpijskich to pewne, ale może coś...

- Paweł, pakuj się jedziemy do Lares! -krzyknęła Ania.
- Gdzie? - zapytałem.
- Do Lares. Aga i Magda dzisiaj tam wracają, więc zabierzemy się z nimi. Jutro po południu wracamy!

- kiedy  wyjazd?
- Za chwilę wychodzimy, może złapiemy jakiegoś busa. Tylko weź ciepłe rzeczy, bo podobno tam bardzo zimno. 


Plany ułożyły się same, a my znaleźliśmy się na ruchliwej drodze koło targowiska w centrum Calci. 
W niedziele jest największy ruch w mieście. Najwięcej straganów i kobiet rozłożonych po obu stronach ulicy. Sprzedają jedzenie, jak nie dla ludzi, to dla chowu świnek morskich. 
Szukamy jednego z licznych autobusów. No, powiedzmy busów. O rozkład jazdy nie trzeba się martwić, bo takiego nie ma. Trzeba pytać się miejscowych lub samych kierowców. Bus odjeżdża wtedy, gdy będzie to opłacalne. Znaleźliśmy swój transport! Razem z Magdą, Agnieszką, Anią i Brunem - półrocznym biszkoptowym labradorem zajmujemy miejsca z tyłu! Pozostało jedno wolne miejsce z przodu. Czekamy. Czekamy. Całe szczęście po dziesięciu minutach siedzenia w zamkniętym busie i przyswajania zapachu prawdziwych Peruwiańczyków dołącza do nas kolorowo ubrana kobieta. Ruszamy w nieznane!




Pierwsze minuty jazdy i jestem pod wrażeniem wytrzymałości tych busów. Po takich drogach?! Miejskim samochodem?! Takim załadowanym?! - w środku było pełno, więc bagaże poszły na górę. Często można zauważyć brak bieżnika na oponach. Ale to chyba mało istotne i traktowane jest, jako dodatkowe wyposażenie samochodu w kategorii luksus. 

-Magda, często są wypadki takimi busikami? - zapytałem doświadczoną wolontariuszkę przebywającą kilka lat w Peru, a obecnie pracującą na placówce do której się udajemy.
- Sporadycznie, kilka dni temu jakiś busik się rozbił
-Aha... (czyli jednak to prawda - jest niebezpiecznie) - pomyślałem.


Przez kolejne półtorej godziny nie spuszczałem wzroku przez okno. Widoki lepsze niż w niejednym filmie przyrodniczym. Droga wywoływała takie emocje, że nawet Krystyna Czubuwna nie uspokoiłaby sytuacji.

Wyjeżdżamy ze Świętej Doliny Inków. Jest południe, świeci słońce - zima na chwilę się zatrzymała. Przed nami długa droga. Przedzieramy się, gdzie to możliwe. Raz pomiędzy szczytami w wyżłobionej na centymetry drodze. Innym razem wjeżdżamy na sam szczyt, aby ostatecznie przedostać się do kolejnej doliny. W okół niej będziemy krążyć dojeżdżając do miejsca docelowego. Siedzę po prawej stronie i co jakiś czas powtarza się ten sam obraz: spacerujące lamy i ich mniejsze koleżanki, bardziej puchate - alpaki.  Co jakiś czas nurkujemy, przejeżdżając przez z pozoru niegroźne rzeczki. Podobno wczesnym rankiem zamarzają i pokazują swoje prawdziwe oblicze. 

W połowie drogi znajdujemy się na wysokości przekraczającej 4 tysiące metrów. Silnik naszego szarego busika zwiększa obroty, kierowca włącza wycieraczki, które płynnie pracują po pękniętej przedniej szybie. Jesteśmy w chmurach. Powodują gęstą mrzawkę i krople zakłócające widok. Pniemy się jeszcze wyżej. Zakładam bluzę - już nie jestem jedynym siedzącym w koszulce. Zaczyna padać śnieg. Jakże inna pogoda! Jeszcze przed chwilą mógłbym spokojnie się opalać! Zjeżdżamy z nieba. Kolejne zakręty przynoszą nowe wyzwania. Będziemy się mijać  z większym busem wiozących turystów. Tylko te mają bogate wyposażenie i wyróżniają się dobrym stanem zewnętrznym. Kierowca nic sobie nie robi z nadjeżdżającego potwora. Niezauważalnie zmniejsza prędkość, zjeżdża na "pobocze" i dalej mknie 60km/h. Mijamy uczniów wędrujących do szkoły oraz prymitywne wioski z lepionymi domkami. Dojeżdżamy do góry w okół której położone jest Lares! Z jednej strony jest centrum miasta, szkoła i placówka Don Bosco, a z drugiej peryferyjne zabudowy. Góra nie jest duża, więc miasto to raczej wioska, a centrum to wyodrębniona płaska powierzchnia nazwana placem. Ze słońca, przez śnieg, przywitał nas deszcz. Pierwszy taki dzień od dawna - ale jednak. Deszcz w zimę, czyli porę suchą, to jak mówią miejscowi, "jedna z oznak zmian klimatu."

Filmik z próbką drogi Calca - Lares (Peru)

Lares


Rzeczywiście jest chłodno. Najbardziej przekonałem się o tym w nocy. Trzy tysiące czterysta metrów nad poziomem morza robi swoje. Widok ośnieżonych szczytów za oknem robi swoje. Leżę jak himalaista przy zdobywaniu szczytu - ciepłe skarpetki, spodnie, koszulka, bluza, śpiwór i dwa koce. Jedynie brakuje mi rękawiczek na zmarzniętych dłoniach, gogli na usztywnionej twarzy i raków na oziębionych nogach. Namiotu też nie mam, ale prześwitujący dach z jasnozielonej falistej blachy, wyłatany gdzieniegdzie styropianem wszystko rekompensuje. Jest jeszcze jedna malutka różnica. Z oddala słychać muzykę i dobrą zabawę. Wesele rozpoczęło się na dobre!


Głowna ulica miasteczka - ściąganie skóry Alpaki.


Placówka


Widok z placówki.
W placówce mieszka 32 chłopców i 8 dziewczynek. Wszyscy w wieku szkoły podstawowej. Podobnie jak w Calce pochodzą oni z oddalonych gór lub andyjskich miasteczek w których nie ma szkoły. W większości rozamwaiają w quechua, dlatego tutejsze wolontariuszki - Agnieszka i Magda - mają utrudnione zadanie.
Na miejscu są też trzy osoby świeckie odpowiadające za prowadzenie domu. Peruwiańczycy. Również oni wolą rozmawiać między sobą w quechua, przez co współpraca jest utrudniona (chociaż to jest najmniejszym problemem na tej placówce). Do pomocy jest polski ksiądz Dariusz, jednak sprawuje on tylko rolę duchownego.


Comedor - stołówka

Placówka w Lares ma o wiele gorsze warunki niż w Calce. Do mycia używamy zimnej, a czasami nawet lodowatej wody spływającej prosto z gór. Nie ma Internetu, książek, ani stale dostępnego boiska do gry. Jadalnia znajduje się w innym budynku niż pokoje. Tam również odbywają się w późniejszych godzinach zajęcia pozaszkolne: odrabianie lekcji i gry. Warto wspomnieć, że po obiedzie zaczyna robić się zimno, a przewiewny dach jadłodajni nie zatrzymuje ciepła. Zdażyło się również, iż dzieciaki otrzymywały podwieczorek prosto do brudnych rączek. Podobno brak talerzy. Tym razem był to przysmak - smażony, słodki bób w plasterkach. Swoją drogą naprawdę dobry.

 Kolejną różnicą pomiędzy Lares, a Calcą jest to, iż dzieciaki wracają na weekend do domu. Wracają w jedynych butach, przygotowanych na każde warunki - sandały. Serce ściska kiedy widać oziębione, brudne stópki z czarnymi paznokietkami z odciśniętymi paskami od prostych rzemykowych sandałów. Dodatkowo u tutejszych dzieci bardziej widać popękane, suche dłonie oraz zaczerwienione poranione policzki.


Szybkie pakowanie do szkoły! (sandałki)


"Ich bin ein Berliner! "


Tak tak, to właśnie tu od samego początku zostałem przedstawiony dzieciakom jako niemiecki piłkarz. Właściwie same to wymyśliły. Są przyzwyczajone do otrzymywania pomocy z Niemiec oraz wszelkich wizyt.

-Seniorita Magda, ten Senor jest piłkarzem?
- No pewnie! Przecież grał na mundialu, nie poznajecie?!  (mundial, a więc piłka nożna interesuje tu każdego chłopaka bez względu na miejsce)
- a w jakiej drużynie senor grał?
- Grał w Niemczech wygrał mudnial! Sami zapytajcie!

I zaczęła się jazda. Z początku myślałem, że to żarty i dzieciaki specjalnie w to brną. Z każdą chwilą zachodziliśmy coraz dalej. Pytania były śmielsze i coraz bardziej dokładne... trwały przez cały mój pobyt w Lares:

-A dlaczego señor tutaj przyjechał? 
-Nauczy nas señor grać?! 
- Jaki ma señor napis z tyłu na koszulce?
- Rozmawiał  z Messim?
- Gdzie ma señor medal?

Oczywiście przyjechałem korzystając, że Brazylia jest blisko Peru (moja drużyna wróciła sama do Niemiec). Po obiedzie graliśmy w piłkę i była super zabawa. Trenerem można zostać oglądając tylko najważniejsze mecze Champions Legue i spotkać reprezentacji narodowych. Oczywiście rozmawiałem z Messim przed meczem  - ale krótko! Każdy z nas musiał się skoncentrować na grze, a hotele mieliśmy oddalone od siebie ;/ Medal zabrała drużyna, a nazwisko na koszulce...Podolski nie grał...a żeby mieć choć trochę polskiej krwi to pozostał Klose...Uratował mnie brak internetu i czasopism, przez co dzieciaki nie kojarzyły, jak kto wygląda :-)


 Wszystko układało się wyśmienicie, aż w końcu padło pytanie kto strzelił gola w finale... (meczu nie oglądałem, bo w tym czasie byłem w Limie. Wynik znałem, strzelca też znałem, jednak te ostatnie z akcentem na znaŁEM, bo wyleciało mi z głowy). Trochę kiepsko, ale ostatecznie Boateng zastąpił Goetze i  został nowym strzelcem finału mundialu, a ja zaliczyłem piękną asystę! :D

Wybrnąłem i nie było już żadnych wątpliwości. Dzieciaki zadowolone, wolontariusze rozbawieni, a ja zmieszany całą moją piłkarską przeszłością. :D


Chicos pequenos - pokój chłopców

...jednak to nie wszystko, co działo się podczas pierwszego spotkania z dzieciaczkami...
Na ogół wrażliwe osoby odmówiłyby jedzenia w restauracji, która jej nie przypomina. Nie tylko dlatego, że zastawa i sztućce nie zawsze są czyste, na ziemi jest brudno, a warunki w samej kuchni mówiąc delikatnie nie są lepsze. Nie dlatego, że ciężko się rozebrać. Nie to, że nie ma miejsca gdzie odłożyć ubranie, ale jest tak zimno, że chętnie by się założyło nowe. Ponadto nie dlatego, że po kuchni krząta się zapuszczony pies, ale dlatego, że czasami spotyka się nie tyle niechcianych, co nieproszonych gości... (filmik)





Pomieszanie z poplątaniem


Kolorowa Pani w warzywniaku.

                       Lares to miejsce niezwykłe. Miejsce kontrastów. Tu spotyka się Europa z Inkami. Rozmawiając z misjonarzem pracującym  od 16 lat w tej części Peru dowiedziałem się, że w tych okolicach wciąż 95% ludzi żyje jak za czasów Inków. Piastują te same zwyczaje, noszą tradycyjne stroje i przede wszystkim rozmawiają w Quechua! Większość miała kontakt z naszą - katolicką - religią, jednak tylko 1% małżeństw zostało zawartych w kościele. 4% ma małżeństwa cywilne, natomiast reszta żyje bez jakichkolwiek formalności. Wprowadzona niedawno reforma w Peru przyznająca około 200 soli  (peruwiańska waluta, odpowiadająca w przybliżeniu 1 sol = 1 złoty) pomocy osobom, które ukończyły odpowiedni wiek, wywołała wiele zamieszania. Ludzie z wysokiej Sierry, zamknięci w swoich gospodarstwach zazwyczaj nie mają żadnych dokumentów. Po co komu potrzebny dowód na 4 tyś metrów przy uprawianiu kilku metrów kwadratowych pola tarasowego? Jedynym ratunkiem jest wtedy akt chrztu, którego zapisy zostają w parafii. Sam miałem okazję przyjąć do "kancelarii" kolorowe kobiety proszące, aby wyszukać w archwium ich babcie Tym razem pudło. Brak nazwiska. Więcej nie mogłem wytłumaczyć, bo moja 3 słowna (tak, nie, jedz) znajomość quechuy nie wystarczyła.


Okolice Lares.

Z drugiej strony Lares leży na jednym ze szlaków turystycznych, prowadzącym na Machu Picchu. Przejeżdża tutaj wielu turystów, część z nich zostaje zazwyczaj na jedną noc. Miasteczko słynie z Baños / Aguas Termales - gorących źródeł. Peruwiańczycy mają wejście gratis, więc korzystają ile się da. Na zagranicznych czeka opłata 10 soli. Tutaj kąpią się dzieciaki z placówki oraz zapewne wszyscy mieszkańcy. Woda jest zmieniania dwa razy w tygodniu. Tym razem sobie sobie wejście ;)

Baños termales en Lares.

W ten sposób minął nam dzień i noc. Pierwsza niedziela w Andach i pierwszy raz uczestniczyłem po mszy częściowo w quechua! Wróciliśmy tym razem troszkę większym busem. Znowu siedzieliśmy z tyłu. Od starszej pasażerki siedzącej obok mnie otrzymałem pieczonego ziemniaka. Tak, żeby przyjemniej się jechało. W końcu droga może się znudzić - i rzeczywiście, pod koniec drogi prawie cały bus spał. Tylko jeden gringo nie odklejał się od szyby i podziwiał piękno jakie stworzył mu Bóg przed oczami.


W drodze powrotnej do naszej Calci!


Tak to wszystko wygląda. Tak wygląda Lares. 
Witam w innym świecie.


Serdecznie pozdrawiam !! Udanych wakacji!! 

:*****

Z Bogiem ! 



Lares, 07.2014. W drodze na termy.



jacek.traveler-misja