"Przyszłość należy do Was, do młodych. Trzeba abyście wchodzili na wielkie drogi historii nie tylko tu w Europie, ale na wszystkich kontynentach i wszędzie ażebyście stawali się świadkami chrystusowych błogosławieństw."
JPII

UPORZĄDKOWANY BLOG NA MOJEJ NOWEJ STRONIE:
http://jacektraveler.wixsite.com/jacek-traveler

Wyświetlenia

czwartek, 31 lipca 2014

¡Bienvenidos en Peru!

Bandera del Perú

Zaczynając pobyt w Peru od Limy, a następnie zapuszczając się w głąb And nie sposób nie zauważyć symboli narodowych. Podobnie jest z językiem. Na wybrzeżu słychać castellano, który dla Peruwiańczyków jest zupełnie innym językiem niż hiszpański. Nieco dalej w rejonie Cuzco słychać kolejny język urzędowy – quechua. Słychać go szczególnie podczas spacerów na mercado (targowisku) przeciskając się wśród kolorowo ubranych starszych pań. Co z dziećmi? Mają one w szkole  przedmiot quechua, jednak na co dzień rozmawiają w castellano. Quechue wszyscy rozumieją, niektórym nieco gorzej idzie z płynnym mówieniem. W tym języku rozmawiają też ze swoimi rodzicami z dalekich gór. Sam miałem okazje uczestniczyć w rozmowie w quechua, powiedzieć ari – tak, michuj – jedz, a nawet uczestniczyć we mszy, której niektóre części były w tymże języku. Trzecim językiem urzędowym na tych ziemiach jest Ajmara. Jeszcze nie miałem z nim kontaktu. 



Cztery razy większe od Polski Peru liczy tylko 29,5 mln mieszkańców. Chociaż peruwiańskie rodziny są bardzo liczne (co wpływa na zapełnianie się domów salezjańskich jak ten w Calce), to główną przyczyną jest wyjątkowe ukształtowanie terenu, które nie sprzyja dużym miastom. 

Krainy geograficzne – rodowód Peruwiańczyków


             Rzeczą najważniejszą w Peru, która decyduje o wszystkich aspektach życiowych i kulturowych jest klimat, a zarazem zróżnicowanie krain geograficznych. Wpływają one na hisotrię danej społeczności, mentalność, język, kulturę, zwyczaje, wygląd, wyznanie, kuchnię oraz światopogląd. Widać to wyraźnie na każdym kroku. Słychać to dokładnie w każdym miejscu. Peruwiańczycy są świadomi swojej różnorodności i niemal każdy potrafi opisać swojego rodaka z innej krainy. W domach salezjańskich, jak Lima, czy Calca jeszcze łatwiej to dostrzec. Trafiają tam chłopacy z całego Peru. Przynoszą swoją mentalność i jeżeli wystarczającą ją przyswoili, zostają z nią do końca życia. Mają to we krwi.

           Wyróżnia się TRZY krainy geograficzne: Costa (wybrzeże), Sierra (góry) i Selva (dżungla). Każda wyróżnia się czymś szczególnym. Dzielą one pionowo Peru od zachodniego brzegu – costa poprez centrum – sierrę i zachodnią część – selvę. Każdą z nich odkryjemy na bieżąco. Odkrywając Limę zrozumiemy ludzi z costy. Za dżunglę zajmującą 2/3 powierzchni Peru odpowiedzialne jest miasto – brama wejściowa do dżungli - Iquitos, do którego mimo zaproszenia nie uda mi się dotrzeć. Natomiast Sierra to obecny dom – Calca, Cusco i Machu Picchu – reprezentującę Świętą Dolinę Inków!


Droga do Peru - misje


              Dlaczego Peru? Samo wyszło. Dobra, dobra, nic samo nie wychodzi. Drugi semestr studiów we Florencji. Kontynuuję zabawę w języki obce. Nowa okazja – hiszpański, jako przedmiot do wyboru. Zaliczyłem. Są podstawy. Wychodząc z założenia, że jeżeli zna się więcej języków można pomagać większej ilości ludzi i powiekszając zasięg komunikatywności na inne kontynenty to… Kolejny rok, jako wolny słuchać na hiszpański. Zamiast włoskiego.
Idea misji narodziła się podczas Erasmusa. Oczywiście misji w Afryce, bo niby gdzie indziej? Jednak Afryka ma dużo wolontariuszy.
              Słyszałem też głosy dlaczego muszę jechać aż tak daleko? Wydaje się pieniądze na przeloty, a można by je przekazać na charytatywny cel.  Co więcej – przecież w Polsce też są potrzebujące dzieci, też są potrzebni wolontariusze. Nie trzeba na to odpowiadać, ale można się zastanowić. Czy pieniądze zastąpią człowieka i to, co może zaoferować, przekazać, nauczyć? Jeżeli Bóg daje komuś szansę na naukę języków, zdobywanie doświadczenia, które może przekazać dalej młodszym oraz możliwość zarobienia pieniędzy na wylot – czy nie warto tego wykorzystać? W Polsce jest wiele wolontariuszy, którzy robią piękne dzieło. Tam ich nigdy nie zabraknie, bo od ojczystej ziemii zawsze się zaczyna. A czy misja zagraniczna będzie trwać wiecznie? Czy po powrocie do Polski wolontariat się skończy? Wolontariat zmienia ŚWIAT na lepsze. My dajemy i odbieramy. Nauczamy i się uczymy. Ten rodzaj pracy uszlachetnia i daje nowe spojrzenie i siłę, aby po powrocie zmieniać świat od własnego mieszkania. 





Droga do Peru – jacek.traveler

Po odobytych podróżach przez ostatnie lata przyzwyczaiłem się, że można znaleźć tani transport w każdy zakątek świata. Szukałem dużo i długo i…nic. Pojawiały się opcję tańszych lotów przez Anglię, Madryt, Pragę, a nawet USA, jednak kombinacje (dojazdy na lotniska, noclegi, wizy itd.) nie były warte nieco niższej ceny. Lot do Peru wyszedł w cenie normalnej. Przyczyną było bliski czas wylotu, w   miarę sztywna data, która obejmowała najbardziej oblegane miesiące. Mimo to, trasa przelotu dawała satyfakcję.

Przebieg trasy:
1) Warszawa – Monachium – Sao Paolo – Lima    ( a później lot do Cusco)
2) Cusco - Lima – Bogota (Kolumbia) – Frankfurt – Warszawa

Warszawa – niezły początek. Lot opóźniony.

Monachium – wylatywaliśmy do Sao Paolo Lufthansą. 5 godzin przerwy – ale jakiej! Terminal Lufthansy oferuje ciepłe napoje, wwygodne siedzenia, leżaki, światową prasę i przede wszystkim prąd i ciepło. Na razie nr 1 na liście lotnisk.




Sao Paolo – Tutaj ambicje były bardzo wysokie. 12 godzin przerwy! Przygotowany plan zwiedzania. Mapa metro, dojazdów do lotniska, atrakcji i zabytków do zwiedzenia. Dodatkowo poczucie klimatu kończącego się Mundialu. ( chociaż, po przegranej z niemcami przypominało to żałobę). Niestety. Cały plan zwiedzania musi poczekać do następego razu. Problem z wzią? Nie. W Brazylii można przebywać bez wizy do 90 dni. Przeszkodą był nieprzewidziany koszt opłaty lotniskowej (departure tax), którą dokonuje się przed ponownym check-in udając się na lot międzynarodowy. Obsługa poinformowała nas iż koszt tego podatku wynosi ponad 50 USD, co zdecydowanie przewyższało nasze możliwości, szczególnie na początku podróży. Jednak na stronie widnieje informacja, iż kosztuje on 36 USD. (http://www.southernexplorations.com/brazil-travel/Travel.htm )
W ten sposób tranzytową Brazylię zwiedziliśmy na lotnisku. Z nami została zaprzyjaźniona dziewczyna z Francji. Również jechała na wolontariat studencki, związany z agrykulturą.
Lotnisko: hala odlotów międzynarodowych przypominała remont. Prowizoryczne i spontanicznie postawione ławki, lekki chaos przedzierających się turystów, brak obsługi rozmawiającej po angielsku i ten chłód przypominający, że w końcu jest zima.

z Anią - Sao Paolo, Brasil

Do plusów można zaliczyć wifi, prąd i miłą obsługę w sklepie, która dała nam wrzątek do zrobienia zupek ;-)

Podobnie jak szczyty nie zdobywa się za pierwszym razem, tak i ja muszę poczekać z Brazylią. Szkoda. Pocieszam się, że nie zostałem okradziony i w komplecie poleciałem do Limy.


Świętujemy w Casicie / stołówka i kawałek stołu z gazetami ;)





Peru jest państwem o bogatej i ciekawej historii. Wiąże się ona przede wszystkim z konkwistadorami hiszpańskimi.

IX-XVIw.
– podbój państwa Aymara (pamiętacie 3 język urzędowy?) i rozwój imperium Inków ze stolicą w Cusco (30 km od Calci)

1532 – Francisco Pizarro wraz z 160 osobowym oddziałem podbija Państwo Inków (konkwista, narzucanie religii itd.)

1535 – Francisco Pizarro zakłada Limę (stolicę Peru)

XVII-XVIII – Peru najcenniejsza kolonią Hiszpanii. W tym czasie były liczne i krwawo tłumione powstania antyhiszpańskie.

Połowa XIX w. – antyhiszpańskie powstania w w sąsiednich krajach Am. Płd pod przewodnictwem Argentyńczyka Jose de San Martin i Wenezuelczyka Simona Bolivara, które wpłynęły na to, że:

28 lipca 1821r. – Jose de San Martin zdobył Limę i doprowadził do Niepodległości Peru!!! Jest on bohaterem narodowym Peru (oraz Argentyny i Chile), a jego nazwisko widnieje na większych placach we wszystkich miastach.

Z tej okacji 28 lipca było Święto Narodowe Peru. Dwa dni wolne od pracy. Z racji tego, że wypadało w poniedziałek, to obchody odbyły się już w piątek! Dlaczego? No jak to, 4 dni wolnego! :D


W piątek na głównym placu Placa de Armas odbyły się defilady wszystkich przedszkoli, szkół oraz urzędników regionu Calca. Wytrzymaliśmy półtorej godziny ;))

Z okazji święta oraz korzystając z obecności polskich wolontariuszek z Lares - Magdy i Agnieszki - przygotowaliśmy polskie jedzenie! Były placki, naleśniki i bigos!! :D


Michael walczący z naleśnikiem.



W defiladzie brali udział wszyscy - mali i duzi. Tak samo maszerując w rytm orkiestry.





Każda szkoła ma swój codzienny mundurek. Belen. Calca 25.07.14r.

Są ludzie, jest impreza, więc muszą być lody, popcorn (ich przysmak!!), galaretki, desery i napoje!

Mototaxi ! :D


Serdecznie pozdrawiam !!!! i życzę Wam chłodnych poranków jak tutaj!

:**


jacek.traveler 2014



czwartek, 24 lipca 2014

Misyjne początki



Tabliczka przy wejściu na naszą placówkę.

Poznajemy się 


              Minął już tydzień odkąd przybyłem do Świętej Doliny Inków. Razem z Anią poznaliśmy już plan każdego dnia i po części imiona każdego z dzieci. Bo jak tu zapamiętać 28 wychowanków, spośród których są tylko cztery dziewczynki: Juncal, Mirabel, Fiorela i Delia. Chłopcy nie tylko są w podobnym wieku (większość w wieku podstawówki/gimnazjum), to jeszcze  wśród nich jest dużo rodzeństwa, co nie ułatwia sprawy. Dodatkowo wszyscy mają ciemniejszą skórę i czarne włosy. Największe problemy mam z Jonelem, Wilsonem i Walterem. W dodatku śpią w tym samym pokoju. 





              Z każdym nowym poznawaniem się, obojętnie na jakiej placówce, peruwiański dzieci oprócz tych podstawowych zadają też pytania o ilość odwiedzonych państw i jakie zna się języki. Jednak z biegiem czasu pojawiają się jeszcze ciekawsze pytania i to całkiem na serio!

-Señor Pablo, a jaka góra jest najwyższa na świecie?

- Według mnie Mount Everest, a dla Was?
- nie wiem, no też
- ;)
- a był Señor na M. Everest?
- yy nie, jeszcze.
- a ile godzin się tam wchodzi?

- godzin pewnie sporo, liczy się w tygodniach
- jak to! jak na kalwarię [góra nad Calcą] wchodzi się 1,5h!

;)
            
Drugiego dnia Carlos - jeden z chłopców z którym siedzę przy stole - miał ciekawe spostrzeżenie. W poszukiwaniu odpowiedzi, dochodząc do stołu zapytał się mnie:

-Señor Pablo, dlaczego ludzie w Europie są wyżsi?
-Tak już jest, mamy inne korzenie i jesteśmy przystosowan...

- A ile ma Pan wzrostu?
- Metr osiem..
- A jest Pan wyższy od Ronaldo?!
- Tak
- ooo!!


i tu nastąpiła niewiadoma i nieopisana radość! Takie małe, znaczy duże rzeczy, a tyle mogą dać radości ;) Do Ronaldo i spółki zaraz wrócimy, bo to temat rzeka.

       
           W Ameryce Południowej zapominam o Jacku, a nawet o Pawle i przestawiam się jako Pablo. Nie jest to zbyt popularne imię na tych ziemiach. Nie znaczy to jednak, że zupełnie nie istnieje i  nikomu nie jest znane. Zarówno w Limie, jak i w Calce po wymówieniu swojego imienia chłopacy odpowiadają mi: Pablo Escobar !! Uśmiechałem się dopóki nie sprawdziłem kto to taki. Pablo Escobar - kolumbijski baron narkotykowy, który przemycał kokainę do USA. Jeden z najbardziej bezwględnych i brutalnych dealerów, plasujący się w czołówce najbogatszych ludzi na świecie. Aha... 

Pasja

...a raczej hobby, bo z męką nie ma tu nic wspólnego. Zarówno dziewczyny jak i chłopacy kochają piłkę nożną. Z tym, że dziewczyny interesują się piłkarzami (szczególnie Neymarem, Messim, Jamesem i Oskarem), natomiast panowie grą, śledzeniem wyników i transferów między klubami. I tak przy każdym posiłku pojawia się zawsze temat futboolu. Jakby mogło być inaczej, skoro na stole pod szkłem  są same artykuły z gazet sportowych i plakaty piłkarzy. Pod moim talerzem leży uradowany Robben. W takich okolicznościach wolontariusz musi przynajmniej udawać, że wie w jakim klubie gra dany piłkarz, znać historię polskiej piłki nożnej, znać ceny transferów najdroższych piłkarzy i wiele wiele innych... ;)


Obowiązki 


Jak wygląda typowy dzień w Domu Don Bosco? 

Pobudka o 5:45. W ciemnościach wychodzę z pokoju i budzę "Campanero" - chłopaka odpowiedzialnego za dzwonek z którym lata po wszystkich pokojach i nawołuje do wstawania. Następnie udajemy sie do pobliskiej, pięknej kaplicy na poranna modlitwę. W tym czasie dwoch chlopakow przygotowuje śniadanie. Ida po swiezy chlebek, nakrywają stoly i robia kakao. 

7:30 Wszyscy wychodzą do szkoly z której wracaja dopiero o 13. W tym czasie wolontariusze maja wolne. Jednak wolne na misji nie do konca oznacza nic nie robienie. W tym czasie pomagamy w kuchni (np. obieranie 12 kg ziemniakow, albo lupanie czarnej kukurydzy na napój chiche). Jeżeli w domu wypoczynkowym sa goscie, obsługujemy ich, jestesmy odpowiedzialni za podanie posilkow i sprzątanie. Często wychodzimy na mercado, na rynek robic zakupy na obiad. Zdazylo sie, ze wracałem rowerem z wielka skrzynia z przodu zaladowana 8 kurczakami, 7 kg kotletów i worami warzyw. :D Dodatkowo w wolnym czasie  mozemy reazliwoac wlasne inicjatywy, jak malowanie boiska, obcinanie krzewów, czy rozne inne przydatne rzeczy dla domu. Obecnie zajmujemy sie uporzadkowaniem biblioteki: numerowanie, segregacja itd.


PracujeMY przy biblioteczce.

Po powrocie ze szkoly jest obiad. Dwudaniowy. Zawsze, wiec luksusowo. Po posiłku wszyscy sprzątamy. Kuchnie, pokoje i co tylko sie da. Od okolo 15.30 otwieramy drzwi placówki i schodzą się dzieciaczki z ulicy. Do 17 razem z chlopakami z domu gramy w kazdy rodzaj pilki, rysujemy, biegamy, a nawet uczymy się tańca! Juz kilka razy mialem mozliwosc  bycia instruktorem - chociaż z tańcem towarzyskim nie mialo to nic wspólnego, bo musialem wcielić sie w Shakire i tanczyc jak na teledyskach! :D 

Po czasie rozrywki placowka jest zamykana :/. Dzieciaczki ze slodkosciami wychodza, a nasze dzieciaki ida sie myc. Pozniej szybka przekaska i od 18 zaczynamy nauke. W tym czasie pomagamy w odrabianiu lekcji. Zazwyczaj jest to nauka angielskiego na wysokim poziomie. Do szkoly przerabiamy material z 2 klasy, gdzie pojawia sie czas przeszły. Na tym wysoki poziom sie konczy i zaczynamy nauke od 0. Nie da sie robic zadań, nie znając odmiany to be w czasie podstawowym. Walczymy z pamiecia! :) O szkole jeszcze napisze, bo to ciekawy temat. Dopowiem tylko, ze pomagamy rowniez w matematyce! Znaczy, staramy sie pomagac, bo osiagalny dla nas materiał to podstawowka :p

Po nauce jest czas na kolacje. Podobnie jak przed i po kazdym posilku jest modlitwa. Dzien konczymy o 21:30 Buenas Noches - modlitwa i slowkiem na dobranoc, jak to mial w zwyczaju swiety Jan Bosco. 


W weekend plan jest nieco inny. W sobote jest generalne sprzatanie domu. Wszystko zamienia sie w blysk razem z oknami, parapetami i terenem placowki. W sobote jest rowniez oratorium. Trwa kilka godzin. Razem z dziecimi z ulicy bawimy sie, gramy, robimy na drutach, a takze odbywaja sie lekcje katechezy. Wspanialy czas! 

W niedziele jest spokojniejszy dzien. Oprocz mszy i rozanca jest czasami... pranie. W Peru jest troche inaczej. Miasto w niedziele jest bardzo zatloczone i handel kwitnie. To nie znaczy, ze trzeba brac przyklad. Tu jest zupelne inne zycie, zupelnie inna kultura. 


Jak widzicie dzieciaki mają całe dni zajęte. Ciężko wcisnąć cokolwiek, aby nie kolidowało z pozostałymi zajęciami. Mimo to, mamy juz kilka pomoslow i sa realizowane! :)


Poniżej krótki filmik z sobotniego oratorium ;) 



 Kim jest wolontariusz? 


 Wolontariusz nie jest kims szczególnym. Nie jest wybrancem. Jest normalna osoba jak my wszyscy. Niektorym moze sie wydawac inaczej, ale tak nie jest. Pracuje on w imieniu wszystkich, ktorzy zostali w ojczystej ziemi i ktorym to wszystko zawdziecza. Bog dal mu tu swoje zadanie, aby po powrocie mogl jeszcze lepiej sluzyc w swoim kraju i bardziej przyczyniac sie do niesienia dobra. Wolontariusz na misji to nie misjonarz. Wolontariusz nie zbawi swiata. Wolontariusz ma byc soba, w jednosci z Bogiem i dajac milosc innym ma odbierac wszelkie dobra, ktore sa mu przygotowane. Dobra, ktore po powrocie przeleje na innych!



Powód do miłości

Oczywiście chodzi o całą Calcę, a szczególnie o placówkę, a jeszcze bardziej szczegółowo o placówkę wypełnioną dziećmi. 

 Jak sie pozniej przekonacie moja misja nie jest ciezka misja. Traktuje to, jako kolejny prezent od Boga. Zobaczycie, ze sa placowki gdzie jest wiecej stresu, sa gorsze warunki i zycie nie plynie jak w bajce.  
           
Placówka w Calce pełni bardziej rolę internatu dla dzieci z dalekich terenów, najczęściej wysokich gór. 
Ich wioski sa zbyt daleko, by mogly uczeszczac do szkoly. Droga ta zajmowalaby minimum jeden dzien. W ten sposob dzieciaczki zostawiaja rodziny i zamiekszuja w Domu Don Bosco. Maja wszystko, czego potrzebuja, a przede wszystkim sa blisko szkoly.  Mozemy sobie wyobrazic, ze nie pochodza ze zbyt zamoznych rodzin. Ponadto, sa przypadki, ze takich rodzin w ogole nie maja. 

p.s Wczoraj najstarszy z chlopakow rozpoczal wakacje i wyjechal do domu. Po 5 latach po raz pierwszy zobaczy sie z rodzina daleko w polnocnym Peru...

________________________________________________

           Podczas zeszłorocznej prezentacji  wolontariuszki Kasi o pracy w Calce poczułem, że ta placówka najbardziej mi odpowiada. Zarówno pod względem charakteru pracy, jak i miejsca. Moje aspiracje zostały szybko rozwiane. Ksiądz dyrektor powiedział, że mogą tam jechać tylko osoby na długi termin, choć i te są niepewne. Pomodliłem się i pół roku później zamieniłem zdjęcia, na widok przez okno. Tu i teraz - dziękuję!




Był opis, były westchnienia, więc zobaczcie sami jak to miejsce wygląda. ;)  



(pusto, czekamy na powrót ze szkoły!)




Główny plac: boiska, kaplica i stołówka dla gości.


Widok z domu dla gości. Pomalowany budynek to nasze pokoje, a szare w tle główny budynek mieszkalny- pokoje, łazienki, stołówka, sala nauki i rozrywki.

Widok z sali "estudio". 



Serdecznie pozdrawiam 

jesteśmy w kontakcie ! ;) :**


jacek-traveler-misja



      

piątek, 18 lipca 2014

Zakochałem się ;)


Śmiało mogę powiedzieć, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Jej różnorodność, spokój ale zarazem pełnia życia dodają mi niespożytej energii. Jest wysoka, może zbyt wysoka jak dla mnie, ale spróbuję się przyzwyczaić. Zresztą, nie wypada żebym ciągle z tym walczył. Mężczyżni nie płaczą. Mężczyźni zdobywają. Całe szczęście lustro mi o tym nie przypomina i wciąż mogę cieszyć się z bycia chłopakiem, chłopcem, chłopczykiem – czasami. Nie zdobyłem jej, ale one zdobyła mnie.

Zacznijmy od początku. Jak to się stało, że ją w ogóle poznałem? - To bardzo proste.                  Walizki zapakowane. Żegnamy się z chłopacmi i księżmi Domu Do Bosco. Wyjeżdżamy z Domu Inspektorialnego Salezjanów z centrum Limy na lotnisko z nieznajomym nam Panem ubranym w ciepły, zielony sweterek, z równo przygolonym wąsem, siędzącym za kierownicą terenowego jeepa. Jedziemy przez dotąd nieznane nam dzielnice. Widocznie wykorzystujemy możliwości samochodu, bo łatwiej jest wyliczyć przejezdną nawierzchnię drogi, niż dziury. Konwesacja trwa:
-to sa niebezpieczne dzielnice Limy, lepiej tu nie chodzic
- ahaa... to jeszcze bardziej doceniamy ze  Pan nas odwozi! 

 Czekamy na lotnisku. Samolot opóźniony. Myślę - o już ostatnia lekcja cierpliwości w Limie. Jednak szybko się  wycofuję, bo pod koniec sierpnia będziemy stad wracac do Europy…


W samolocie zajmuje miejsce koło okna. Przesadzilem - okienka. Daleko od Ani. Ksiądz tak nam wybrał miejsca, żebyśmy widzieli piękno Andow. Ale czemu z dwóch różnych stron samolotu? Tak miało być. Obok mnie zajmuje miejsce Maryluz. Młoda dziewczyna o szerokim uśmiechu, dużych brązowych oczach, jasnąbrąowych rozpuszczonych włosach. Ma lekki jasnozielony sweterk i legginsy w kolorze jeansu. Swoim wgłębiającym się wzrokiem powalała każdego, poczynajac od wysokigo stewarda… No znowu trochę przesadziłem. Maryluz to normalna dziewczyna. Leci z peruwiańską mamą do Cusco na wakacje. Jest pół włoszką i pół peruwianką. Skąd wiem? Słyszę jak rozmawia z mamą po hiszpańsku trzymając w prawej dłoni książkę w języku włoskim. Zaczynamy rozmowę. Znaczy, zaczyna rozmowę jej mama i zapowiada się, że tak  pozostanie do końca lotu. Rozmawiamy po włosku. Teraz po hiszpańsku. W rezultacie mieszamy wszystko i wychodzi Itaniolo. 
Zastanawiam się, co tym razem jest dla mnie przygotowane. A może za dużo kombinuję i rozmyślam? Szukam dziury w całym, jakby wszystko miało być dokładnie zaplanowane? Wierzę, że tak jest. Maryluz na co dzień mieszka w Turynie. W Turynie pracował i żył święty Jan Bosco. Maryluz uczy się w szkole salezjanów. Założycielem Salezjanów był święty Jan Bosco. Maryluz jest aktywnym wolotnariuszem u siebie w Italii. Wolontariat powstał dzieki świętemu Jana Bosco.

Jednak w tym momencie jeszcze nie wiedziałem, że czeka mnie miłość życia…

Po wylądowaniu odbiera nas wolontariusz i jedziemy do naszej placówki. Tu wszystko się zaczyna. 
Ból z tyłu głowy, jakby ktoś jednostajnie uciskał dębową deską. Ciężki oddech. Wzmożone pragnienie wody. Nie ma co się dziwić. Jesteśmy w Cusco na 3400m.n.p.m, a po drodze pniemy się jeszcze wyżej. 
Z nizinnej Limy w głąb wysokich Andow. Ciało mnie się pyta, co jest, a ja tylko podnosze ramiona i próbuję wziąć głęboki oddech. Po drodze jest tak pięknie. Tak inaczej. Tak niesamowicie. Nie muszę patrzeć do góry, żeby widzieć w oddali pobielone szczyty. Co jakiś czas czuję świeżość, jednak nie przypomina tej polskiej. To zapach eukaliptusu z lasu, przez ktory jedziemy. Drogi kręte i wąskie nie wpływają na zmniejszenie prędkości. Szukam pasów, ale bez skutku. Na suchuch poboczach widać biedne, zapadające się bordowe domy wykonane z popularnej tu cegły adobe. Zlewają się z ziemią w tym samym odcieniu. Co jakiś czas mijamy wioskę. Bawiące się dzieci i bezpańskie psy przebiagają nam drogę. Na prawo siedzi babuszka na polu. Ubrana radośnie, w kolory tęczy. Przy niej narzędzia i dziecko jak ona. Folklor na polu, to nie ozdoba. Tradycja zostaje i tu się zachowa. Po lewej kaktusy zdobiące drogę. Wzrok nieco wyżej – wyłania się pole - na zboczu góry jak taras wyrzeźbione. Po przejechaniu 53 minut tej drogi, z 4 tysięcy zjeżdżamy w dolinę. W Świętą Dolinę Inków. Czuję się jak w domu, choć jestem pół kilometra wyżej niż polskie Rysy. Mijamy napis „Witamy w Calce”. Tu spędze nastepne trzy miesiące!

                Wysiadam z auta i naglę zdębiałem. Radosne dzieciaki grające w piłkę, chłopcy, dziewczęta plączące się pod nogami. Kelly, Leo i Nelly radośnie witają. Zapach świeżości, przyjemne ciepło i  nie czuć zmęczenia. Kolorowe obrazy wymalowane na ścianach, w głębi biała kaplica od dołu podmurowana, obok dzwonnica i druga sala. Boiska do piłki każdego rodzaju. Dostałem pokoik – mam tam jak w raju. Wyjście przez ogród, z kilkoma drzewami. Lecz co najważniejsze, to co nas otacza. Wysokie góry i dzieciakow masa!

Zostawiam walizkę gdzieś na podłodze. Rzucam się na łóżko. Leżę spokojnie, rozluźniam się cały, zerkam w górę przez drewaniene okienko. Trwam w tej chwili odpływając jak we śnie.  Głowa i  serce wspólnie krzyczą słowa: Boże, jak tu pięknie!

Calca! To jest ta miłość, wyczekana przez lata.  To jest ta miłość, co smutki załata. Nie jeden oddech dla niej straciłem, gdy za szybko po schodach do domu wchodziłem. To przez nią serce bije mi szybciej. Ba! Nawet już krew dla niej wylałem, gdy z mego łóżka za szybko wstawałem. Choć kilka dni zaledwie minęło,
 to sprzyja pracy i ogólnemu zadowoleniu. Dobrze mieć miłość wytrwałą jak skała. Dobrze mieć miejsce, które Matka Mi dała…



W podziękowaniu Matce Częstochowskiej i z pamięcią o Was,



jacek-traveler - misja 2014





wtorek, 15 lipca 2014

Pierwsze lądowanie, pierwsza lekcja.




11 lipca, tuż przed północą. Ponad 30 ciężkich godzin za nami. Lotnisko w Sao Paolo dało nam w kość i przypomniało, że zima z klimatyzacją to nienajlepiej dobrana para. Z przepełnionego lotniska w Limie odbiera nas Ojciec Vincente, stojący z małą, białą tabliczką z błędnie napisanym imieniem Ani. Wita nas łagodnym ale przyjaznym uśmiechem. Jedziemy do Domu Inspektoraitu, gdzie w oczekiwaniu spędzimy kilka bliżej nieokreślonych nocy.  Będziemy czekać na kolejny transport do miejsca docelowego – górskiej Calci. Czyżby miała się odbyć lekcja cierpliwości?
                Pierwszy rzut lekko zaspanym okiem  na nocną stolicę Peru. Chaos kolorowo oświetlonych samochodów. Nadjeżdżają z każdej strony. Centymetry decydują o pierwszeństwie, a klakson tylko to utwierdza. Nawet na dwupasmowej prostej drodze jest wyścig. Wyścig z zasadą, a nie z czasem.
Pierwsze cztero pasmowe skrzyżowanie ze światłami. Czerwony motor mknie przed siebie zostawiając nas w tyle. Gwałtownie zatrzymujemy się na czerwonym. Motor nie zwalnia. W jednej sekundzie przejeżdża przed nim skręcający srebrny samochód przypominający górksiego jeepa. Szybki unik w lewo. Odbicie w prawo. Leci. Uderzył z wielką siłą. Części rozstrzaskanego motoru lecą na każdą stronę. Motocyklista bez kasku poleciał jeszcze dalej. Samochód z piskiem opon odjechał. Pozostaje dym i masakra na środku skrzyżowania. Powstaje zamieszanie na ulicy. Część kierowców nerwowo wybiega z aut trzymając w dłoniach telefony komurkowe. Dzwonią po policję. Podobnie zrobił o. Vincente. Nowo przybyłe auta przejeżdżają po częściach motocyklu. Nic sobie nie robią z leżącego nieruchomo ciała mężczyzny. Przyjeżdza Policja. Nic już nie wskuramy - możemy jechać. Przez szybę widać gorzką kałużę krwi pod czarną głową motocyklisty. Wokół niego zniekształcone pozostałości obudowy silnika i wyraźnie odkształcająca się metalowa rama. Nieruchomy. Czas się zatrzymał… Przed snem widok ten powraca jeszcze kilka razy. Lekcja rozwagi?  A może lekcja bezpieczeństwa? Lekcja odporności na śmierć?
Korzystam, że jestem w Limie i pod oknem jest placówka salezjańska. Oczekując na lot do Calci (Kalki)  jadę z polskim wolontariuszem Andrzejem do biednej dzielnicy Limy. Jest tam oratorium, czyli miejsce w którym gromadzą się dzieci z okolicy. Wspólnie się bawimy na ulicy, gramy w piłkę, wygłupiamy w salce, ale też dowiadujemy się o miejscowych świętych, przygotowujemy się do pierwszej Komuni i Bierzmowania. Na koniec jemy podwieczorek – bułkę z serem i szynką oraz pyszny brzoskwiniowy kompot. Tak było i tym razem. Przyszło mnóstwo dzieci do cotygodniowego oratorium. W szarej, opuszczonej hali z wybitymi oknami odczuwało się słodką radość dzieci. Kurz nikomu nie przeszkadzał. Każdy uśmiech dodawał siły. Unoszące się pragnienie zabawy i bezinteresowanego zwrócenia uwagi dodawały skrzydeł, jednocześnie je podcinając, bo to tylko półtorej godziny... A co później? Czy świeża ryba którą każdy z maluchów dostaje do domu w plastykowej jednorazowej śiateczce przyniesie im tyle radości przez kolejne dni?
Po to tu przyjechałem. Misja ma nauczyć mnie życia z innej perspektywy. Poprzez wiarę i dobro ma mnie przemienić, uporządkować, dać impuls, abym mógł lepiej pomagać innym i jeszcze dokładniej wypełniać to, co jest mi dane. To tylko mój plan, więc może być zupełnie inaczej. Dzisiaj jest ciężko. Jak w imadle presja z każdej strony. Misja to nauka życia, nauka siebie, nauka zrozumienia podstaw każdego z nas…
                                                                                        Polecam się modlitwie i pamiętam o Was.

                                                                                                                                                

jacek-traveler - misja 2014

  

poniedziałek, 14 lipca 2014

¡Hola America del Sur!


Słowami wstępu

Zaczynamy kolejny etap w życiu. Na trzy miesiące przenosimy się na drugą półkulę, do Ameryki Południowej!
Mniej będzie postów typowo podróżniczych  jacka travelera(związanych z praktycznym odkrywaniem nowego lądu), a więcej relacji misjonarza (dzielącego się nową lekcją z życia )  ;-)


 Moja misja

                … i tak dzień po dniu, nowe zadania, nowe umiejętności i nowe doświadczenia. W małym pokoiku,przypominającym pudełko zapałek, pachnący latami 70-tymi, z brązowymi kafalekami na podłodze i krzywymi, białymi ścianami. Pomiędzy nimi mieści się tylko brzęcząca lodówka, rozpadające się łóżko i pozbawiona szuflad szafka zmieniająca się czasem w biurko. Wszystko w jednym rządku, bo na szerokość ledwo co się mieściłem. W tych warunkach język włoski otaczał mnie z każdej strony, nawet podczas snu. Dużo otrzymałem na tej wymianie. Zdecydowanie za dużo. Trzeba to wykorzystać. Trzeba się podzielić!

                Tak narodził się pomysł wyjazdu na misje. Wykorzystać to,  co dane mi było nauczyć się i otrzymać podczas  tego roku ale i całego życia. Wpisuję w wyszukiwarkę „misje wolontariat”. Na pierwszej stronie ukazuje się Salezjański Ośrodek Misyjny – Międzynarodowy Wolontariat Don Bosco. Aplikuję! Pytam czy ktoś chciałby dołączyć. Trudno.  Na pierwsze spotkanie jadę sam. 

                Maj 2014. Rok po rozpoczęciu comiesięcznych spotkań w Warszawie przygotowujących do wyjazdu. Właśnie zapada decyzja. Dyrektor podaje informację - jadę do Peru z Anią, tam gdzie chciałem. Dlaczego Peru? Otóż powód jest bardzo prosty. Sami powiedzcie, czy misje nie kojarzą się Wam przede wszystkim z Afryką? Ze znajomością angielskiego?  Z nauczaniem i przekazywaniem wiary? Przecież w Peru ponad 90% społeczeństwa to katolicy… Bóg o tym wiedział i wszystko wcześniej zaplanował. Nauka hiszpańskiego w czasie Erasmusa, samotne przygotowanie duchowe i poznawanie siebie na Malcie,  bycie wychowawcą i instruktorem na koloniach  i wiele wiele innych rzeczy, które pomagają mi teraz jeszcze lepiej pomagać moim małym peruwiańskim braciom. Wszystko jest zaplanowane, wystarczy podążać odpowiednią drogą. Znam do tego wskazówki. Powiem Wam później…

                Jednak czym tak naprawdę jest misja?  Tego już nie zdradzę. Każdy z nas odkryje to pod koniec września . W końcu jestem przeszczęśliwy, że mogę napisać zdanie siedzące w mojej głowie od pierwszego spotkania w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym (SOM):

                Jestem dumny, że mogę być wolontariuszem na katolickiej misji Don Bosco!



Peru, Lima, 13.07.2014r.