Wieczorne dźwięki Calci
Sobotni wieczór. Za nami już msza w kościele w centrum Calci.
W kościele, w którym jedynym duchownym jest kleryk. Zbliża się kolacja. Jak
zawsze odgrzewamy jedzenie wcześniej przygotowane przez kucharkę, rozkładamy
sztućce, talerze modlimy się i…zaczynamy jeść.
Tym razem do standardowego kompletu obowiązków kolacyjnych
doszedł jeszcze jeden – losowanie przeciwnika do gry w ping ponga. Od jakiegoś
czasu przeżywamy Igrzyska Olimpijskie w naszym domu w Calce. Mamy mnóstwo
sportowych dziedzin, z których ostatnia – finałowa –dotyczy właśnie tenisa stołowego.
Następuje lawina pytań. Mali Peruwiańczycy oczekują natychmiastowej odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie przychodzą im do głowy. A po co to
losowanie? A dlaczego teraz? A z kim gram? Kto jest moim przeciwnikiem? Kiedy
będziemy grać? Czy są możliwe zmiany? Mogę grać z kim innym? Czy to są stałe pary? Czy można losować
więcej? Można się wymieniać z innymi? Czy wszyscy grają? Czy to na pewno daje
równe szanse? Po pięciu minutach chaosu złożonego ze znaków zapytania, udało się
ustalić turniejowe pary. Jesteśmy gotowi do gry!
Mamy chyba wszystko, czego potrzebujemy. Dwie nowiutkie czerwone paletki z drewnianą rączką, a w zestawie trzy ping-pongowe piłeczki w
kolorze białym i pomarańczowym. Nie mogło również zabraknąć dwóch
profesjonalnych stołów z mocno naciągniętą siatką jak struna od gitary. Gramy w estudio na samej górze Casity. Blaszany dach przepuszcza dużo ciepła,
więc po upalnym dniu unosi się jeszcze duchota rozgrzanego powietrza.
Pary wybrane. Sprzęt przygotowany. Wszystko omówione. Super!
W kocu możemy zaczynać turniej!
Jednak to dopiero początek. Dopiero na górze zrozumiałem, że
sytuacja wyboru przeciwnika w jadalni była wstępem, niczym słowem od autora w
grubej powieści.
Studio. Miejsce z trzydziestoma stołami po prawej stronie,
przed nimi pięć drewnianych krzeseł. Pod oknami, na wprost wejścia pięć
komputerów. Na przeciwległej ścianie
trzy szafy, a pomiędzy nimi rozciągnięte czerwone sznurki na pranie. A! I
oczywiście dwa wielkie stoły do ping-ponga ledwo mieszczące się między dwoma
filarami. Tą przestrzeń wypełnia dwudziestu jeden krzyczących chłopaków w wieku
gimnazjalnym oraz cztery dziewczyny, którym wiecznie się nudzi, a ostatnią rzeczą,
na którą mają ochotę to udział w proponowanych zajęciach. Po środku jestem ja –
seńor Pablo – wychowawca, biegły tłumacz z hiszpańskiego na hiszpański… i jak się okazało - uczeń szkoły
cierpliwości.
Nie spodziewałem się, że po całym dniu sprzątania domu i
rozegraniu kilku meczy koszykówki będzie mnie czekało takie wspaniałe
doświadczenie…
- Dobrze, zaczynamy ! Pierwsza para Moises i Fiorela!
-Seńor Pablo!! A mogę ja zacząć z Angelem?
-Seńor Pablo!! Mamy inne paletki?!
- Do ilu gramy?! Mogę zamienić parę?!
Tłumaczę zasady gry, mimo to emocje biorą górę. Spragnieni
gry chłopcy nie potrzebowali moich instrukcji – przecież jest piłka, są paletki, wszystko
jasne! W tej chwili nastąpił atak. Wszystkie moje receptory miały nadmiar
pracy. Pierwsza para, podobnie jak trzecia i piąta, nie mogą grać, bo wciąż
sprzątają po kolacji. Inni są nieprzygotowani. Chcą poćwiczyć zanim staną do
prawdziwej rywalizacji. Bezsilnie próbuję zapisać kolejne pary długopisem,
któremu akurat teraz odechciało się pisać. Z każdej strony słyszę przeróżne
pytania. Ile czasu gramy? Ile mamy piłek? Ile razy serwować? Kiedy ja? Z kim
gram? On zabrał piłkę?! Gdzie są inne paletki?! W międzyczasie próbuję liczyć
punkty grającej parze, słuchać wyników z drugiego stołu, rozdzielać bijących
się niegrających chłopców, uspokajać kłócących się o wynik innych młodzieńców,
odsuwać od stołu „widownie” która najlepiej weszłaby na stół, żeby lepiej
widzieć. Dodatkowo uważam na pełzających pod nogami młodszych chłopców
szukających piłek pod stołem i krzesłami, a nawet wysłuchuję kolejne oferty
pomocy przy naprawianiu nietrwałych i zniekształconych piłeczek. Temu
wszystkiemu towarzyszy akompaniament pojedynczych, nie przypominających żadnej
melodii dźwięków keyboardu obleganego przez pozostałych chłopców jak muchy na
rozkładających się owocach. Wysokie tony wzmacniane o uderzenia w klawiaturę oraz
wszechobecny hałas docierają do środka mojej głowy. Słyszę jeden wielki szum.
Uszy przestały słuchać. Jedno oko skupia się na białej pomiętolonej karteczce z wynikami , a drugie usiłuje śledzić lot piłeczki latającej od lewej do prawej strony stołu. Piłeczki odbijające się od stołu, paletki uderzające piłki, zażarte kłótnie i radości z wygranej. Śmiech miesza się z płaczem, radość z fochem, a ja tracę orientację w przestrzeni. Tak docieramy aż do półfinału. Uf!
Po godzinnej zabawie przychodzi czas wyciszenia. Zbieramy się w jednym miejscu, ustają rozmowy,
opadają emocje. Podsumowanie dnia i modlitwa. Zaczynam słyszeć po prostu ciszę.
Nasz dom zasypia...Czy lepiej poznałem moich chłopców? Jutro znów zaczniemy dzień od innych melodii. Co tym razem dla mnie przygotuje? Na pewno coś równie wspaniałego!
jacek-traveler-misja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz