"Przyszłość należy do Was, do młodych. Trzeba abyście wchodzili na wielkie drogi historii nie tylko tu w Europie, ale na wszystkich kontynentach i wszędzie ażebyście stawali się świadkami chrystusowych błogosławieństw."
JPII

UPORZĄDKOWANY BLOG NA MOJEJ NOWEJ STRONIE:
http://jacektraveler.wixsite.com/jacek-traveler

Wyświetlenia

środa, 6 sierpnia 2014

Placówki misyjne - Lares


Kiedy można powiedzieć, "witamy w innym świecie"? 

Pierwsza niedziela w Sierrze. Dzień zaczyna się normalnie. Łapiąc się jeszcze na nocne ciemności przedzieram się przez ogródek i próbuję dojść do casity - domu dzieciaków. Drzwi zamknięte, kluczy nie mam. Wszyscy śpią. Dzwonek do drzwi działa, ale to niezbyt dobry pomysł. Nie dość, że dzieciaki przekręcają się tylko na drugi bok, to budzi resztę kadry. Jedyną metodą jest wołanie campaaaaanerooO!!!! - odpowiedzialnej osoby za latanie z dzwonkiem lub...otwarcie okna i krzyczenie do najbliżej śpiących chłopaków na parterze.  W międzyczasie ostry chłód wilgotnego powietrza przechodzi przez grubą warstwę ubrań i dociera do zaspanego ciała. Działa! Kolejny raz dostałem się do środka.

Idziemy do kaplicy, a później na śniadanie. Czekają już na nas okrągłe chlebiki. Jeszcze ciepłe. Tym razem możemy zjeść je z masłem. Kolejna modlitwa i przechodzimy do robienia porządków. W głowie układam plan, co nowego można zrobić na placówce. Gry i kontynuacja Igrzysk Olimpijskich to pewne, ale może coś...

- Paweł, pakuj się jedziemy do Lares! -krzyknęła Ania.
- Gdzie? - zapytałem.
- Do Lares. Aga i Magda dzisiaj tam wracają, więc zabierzemy się z nimi. Jutro po południu wracamy!

- kiedy  wyjazd?
- Za chwilę wychodzimy, może złapiemy jakiegoś busa. Tylko weź ciepłe rzeczy, bo podobno tam bardzo zimno. 


Plany ułożyły się same, a my znaleźliśmy się na ruchliwej drodze koło targowiska w centrum Calci. 
W niedziele jest największy ruch w mieście. Najwięcej straganów i kobiet rozłożonych po obu stronach ulicy. Sprzedają jedzenie, jak nie dla ludzi, to dla chowu świnek morskich. 
Szukamy jednego z licznych autobusów. No, powiedzmy busów. O rozkład jazdy nie trzeba się martwić, bo takiego nie ma. Trzeba pytać się miejscowych lub samych kierowców. Bus odjeżdża wtedy, gdy będzie to opłacalne. Znaleźliśmy swój transport! Razem z Magdą, Agnieszką, Anią i Brunem - półrocznym biszkoptowym labradorem zajmujemy miejsca z tyłu! Pozostało jedno wolne miejsce z przodu. Czekamy. Czekamy. Całe szczęście po dziesięciu minutach siedzenia w zamkniętym busie i przyswajania zapachu prawdziwych Peruwiańczyków dołącza do nas kolorowo ubrana kobieta. Ruszamy w nieznane!




Pierwsze minuty jazdy i jestem pod wrażeniem wytrzymałości tych busów. Po takich drogach?! Miejskim samochodem?! Takim załadowanym?! - w środku było pełno, więc bagaże poszły na górę. Często można zauważyć brak bieżnika na oponach. Ale to chyba mało istotne i traktowane jest, jako dodatkowe wyposażenie samochodu w kategorii luksus. 

-Magda, często są wypadki takimi busikami? - zapytałem doświadczoną wolontariuszkę przebywającą kilka lat w Peru, a obecnie pracującą na placówce do której się udajemy.
- Sporadycznie, kilka dni temu jakiś busik się rozbił
-Aha... (czyli jednak to prawda - jest niebezpiecznie) - pomyślałem.


Przez kolejne półtorej godziny nie spuszczałem wzroku przez okno. Widoki lepsze niż w niejednym filmie przyrodniczym. Droga wywoływała takie emocje, że nawet Krystyna Czubuwna nie uspokoiłaby sytuacji.

Wyjeżdżamy ze Świętej Doliny Inków. Jest południe, świeci słońce - zima na chwilę się zatrzymała. Przed nami długa droga. Przedzieramy się, gdzie to możliwe. Raz pomiędzy szczytami w wyżłobionej na centymetry drodze. Innym razem wjeżdżamy na sam szczyt, aby ostatecznie przedostać się do kolejnej doliny. W okół niej będziemy krążyć dojeżdżając do miejsca docelowego. Siedzę po prawej stronie i co jakiś czas powtarza się ten sam obraz: spacerujące lamy i ich mniejsze koleżanki, bardziej puchate - alpaki.  Co jakiś czas nurkujemy, przejeżdżając przez z pozoru niegroźne rzeczki. Podobno wczesnym rankiem zamarzają i pokazują swoje prawdziwe oblicze. 

W połowie drogi znajdujemy się na wysokości przekraczającej 4 tysiące metrów. Silnik naszego szarego busika zwiększa obroty, kierowca włącza wycieraczki, które płynnie pracują po pękniętej przedniej szybie. Jesteśmy w chmurach. Powodują gęstą mrzawkę i krople zakłócające widok. Pniemy się jeszcze wyżej. Zakładam bluzę - już nie jestem jedynym siedzącym w koszulce. Zaczyna padać śnieg. Jakże inna pogoda! Jeszcze przed chwilą mógłbym spokojnie się opalać! Zjeżdżamy z nieba. Kolejne zakręty przynoszą nowe wyzwania. Będziemy się mijać  z większym busem wiozących turystów. Tylko te mają bogate wyposażenie i wyróżniają się dobrym stanem zewnętrznym. Kierowca nic sobie nie robi z nadjeżdżającego potwora. Niezauważalnie zmniejsza prędkość, zjeżdża na "pobocze" i dalej mknie 60km/h. Mijamy uczniów wędrujących do szkoły oraz prymitywne wioski z lepionymi domkami. Dojeżdżamy do góry w okół której położone jest Lares! Z jednej strony jest centrum miasta, szkoła i placówka Don Bosco, a z drugiej peryferyjne zabudowy. Góra nie jest duża, więc miasto to raczej wioska, a centrum to wyodrębniona płaska powierzchnia nazwana placem. Ze słońca, przez śnieg, przywitał nas deszcz. Pierwszy taki dzień od dawna - ale jednak. Deszcz w zimę, czyli porę suchą, to jak mówią miejscowi, "jedna z oznak zmian klimatu."

Filmik z próbką drogi Calca - Lares (Peru)

Lares


Rzeczywiście jest chłodno. Najbardziej przekonałem się o tym w nocy. Trzy tysiące czterysta metrów nad poziomem morza robi swoje. Widok ośnieżonych szczytów za oknem robi swoje. Leżę jak himalaista przy zdobywaniu szczytu - ciepłe skarpetki, spodnie, koszulka, bluza, śpiwór i dwa koce. Jedynie brakuje mi rękawiczek na zmarzniętych dłoniach, gogli na usztywnionej twarzy i raków na oziębionych nogach. Namiotu też nie mam, ale prześwitujący dach z jasnozielonej falistej blachy, wyłatany gdzieniegdzie styropianem wszystko rekompensuje. Jest jeszcze jedna malutka różnica. Z oddala słychać muzykę i dobrą zabawę. Wesele rozpoczęło się na dobre!


Głowna ulica miasteczka - ściąganie skóry Alpaki.


Placówka


Widok z placówki.
W placówce mieszka 32 chłopców i 8 dziewczynek. Wszyscy w wieku szkoły podstawowej. Podobnie jak w Calce pochodzą oni z oddalonych gór lub andyjskich miasteczek w których nie ma szkoły. W większości rozamwaiają w quechua, dlatego tutejsze wolontariuszki - Agnieszka i Magda - mają utrudnione zadanie.
Na miejscu są też trzy osoby świeckie odpowiadające za prowadzenie domu. Peruwiańczycy. Również oni wolą rozmawiać między sobą w quechua, przez co współpraca jest utrudniona (chociaż to jest najmniejszym problemem na tej placówce). Do pomocy jest polski ksiądz Dariusz, jednak sprawuje on tylko rolę duchownego.


Comedor - stołówka

Placówka w Lares ma o wiele gorsze warunki niż w Calce. Do mycia używamy zimnej, a czasami nawet lodowatej wody spływającej prosto z gór. Nie ma Internetu, książek, ani stale dostępnego boiska do gry. Jadalnia znajduje się w innym budynku niż pokoje. Tam również odbywają się w późniejszych godzinach zajęcia pozaszkolne: odrabianie lekcji i gry. Warto wspomnieć, że po obiedzie zaczyna robić się zimno, a przewiewny dach jadłodajni nie zatrzymuje ciepła. Zdażyło się również, iż dzieciaki otrzymywały podwieczorek prosto do brudnych rączek. Podobno brak talerzy. Tym razem był to przysmak - smażony, słodki bób w plasterkach. Swoją drogą naprawdę dobry.

 Kolejną różnicą pomiędzy Lares, a Calcą jest to, iż dzieciaki wracają na weekend do domu. Wracają w jedynych butach, przygotowanych na każde warunki - sandały. Serce ściska kiedy widać oziębione, brudne stópki z czarnymi paznokietkami z odciśniętymi paskami od prostych rzemykowych sandałów. Dodatkowo u tutejszych dzieci bardziej widać popękane, suche dłonie oraz zaczerwienione poranione policzki.


Szybkie pakowanie do szkoły! (sandałki)


"Ich bin ein Berliner! "


Tak tak, to właśnie tu od samego początku zostałem przedstawiony dzieciakom jako niemiecki piłkarz. Właściwie same to wymyśliły. Są przyzwyczajone do otrzymywania pomocy z Niemiec oraz wszelkich wizyt.

-Seniorita Magda, ten Senor jest piłkarzem?
- No pewnie! Przecież grał na mundialu, nie poznajecie?!  (mundial, a więc piłka nożna interesuje tu każdego chłopaka bez względu na miejsce)
- a w jakiej drużynie senor grał?
- Grał w Niemczech wygrał mudnial! Sami zapytajcie!

I zaczęła się jazda. Z początku myślałem, że to żarty i dzieciaki specjalnie w to brną. Z każdą chwilą zachodziliśmy coraz dalej. Pytania były śmielsze i coraz bardziej dokładne... trwały przez cały mój pobyt w Lares:

-A dlaczego señor tutaj przyjechał? 
-Nauczy nas señor grać?! 
- Jaki ma señor napis z tyłu na koszulce?
- Rozmawiał  z Messim?
- Gdzie ma señor medal?

Oczywiście przyjechałem korzystając, że Brazylia jest blisko Peru (moja drużyna wróciła sama do Niemiec). Po obiedzie graliśmy w piłkę i była super zabawa. Trenerem można zostać oglądając tylko najważniejsze mecze Champions Legue i spotkać reprezentacji narodowych. Oczywiście rozmawiałem z Messim przed meczem  - ale krótko! Każdy z nas musiał się skoncentrować na grze, a hotele mieliśmy oddalone od siebie ;/ Medal zabrała drużyna, a nazwisko na koszulce...Podolski nie grał...a żeby mieć choć trochę polskiej krwi to pozostał Klose...Uratował mnie brak internetu i czasopism, przez co dzieciaki nie kojarzyły, jak kto wygląda :-)


 Wszystko układało się wyśmienicie, aż w końcu padło pytanie kto strzelił gola w finale... (meczu nie oglądałem, bo w tym czasie byłem w Limie. Wynik znałem, strzelca też znałem, jednak te ostatnie z akcentem na znaŁEM, bo wyleciało mi z głowy). Trochę kiepsko, ale ostatecznie Boateng zastąpił Goetze i  został nowym strzelcem finału mundialu, a ja zaliczyłem piękną asystę! :D

Wybrnąłem i nie było już żadnych wątpliwości. Dzieciaki zadowolone, wolontariusze rozbawieni, a ja zmieszany całą moją piłkarską przeszłością. :D


Chicos pequenos - pokój chłopców

...jednak to nie wszystko, co działo się podczas pierwszego spotkania z dzieciaczkami...
Na ogół wrażliwe osoby odmówiłyby jedzenia w restauracji, która jej nie przypomina. Nie tylko dlatego, że zastawa i sztućce nie zawsze są czyste, na ziemi jest brudno, a warunki w samej kuchni mówiąc delikatnie nie są lepsze. Nie dlatego, że ciężko się rozebrać. Nie to, że nie ma miejsca gdzie odłożyć ubranie, ale jest tak zimno, że chętnie by się założyło nowe. Ponadto nie dlatego, że po kuchni krząta się zapuszczony pies, ale dlatego, że czasami spotyka się nie tyle niechcianych, co nieproszonych gości... (filmik)





Pomieszanie z poplątaniem


Kolorowa Pani w warzywniaku.

                       Lares to miejsce niezwykłe. Miejsce kontrastów. Tu spotyka się Europa z Inkami. Rozmawiając z misjonarzem pracującym  od 16 lat w tej części Peru dowiedziałem się, że w tych okolicach wciąż 95% ludzi żyje jak za czasów Inków. Piastują te same zwyczaje, noszą tradycyjne stroje i przede wszystkim rozmawiają w Quechua! Większość miała kontakt z naszą - katolicką - religią, jednak tylko 1% małżeństw zostało zawartych w kościele. 4% ma małżeństwa cywilne, natomiast reszta żyje bez jakichkolwiek formalności. Wprowadzona niedawno reforma w Peru przyznająca około 200 soli  (peruwiańska waluta, odpowiadająca w przybliżeniu 1 sol = 1 złoty) pomocy osobom, które ukończyły odpowiedni wiek, wywołała wiele zamieszania. Ludzie z wysokiej Sierry, zamknięci w swoich gospodarstwach zazwyczaj nie mają żadnych dokumentów. Po co komu potrzebny dowód na 4 tyś metrów przy uprawianiu kilku metrów kwadratowych pola tarasowego? Jedynym ratunkiem jest wtedy akt chrztu, którego zapisy zostają w parafii. Sam miałem okazję przyjąć do "kancelarii" kolorowe kobiety proszące, aby wyszukać w archwium ich babcie Tym razem pudło. Brak nazwiska. Więcej nie mogłem wytłumaczyć, bo moja 3 słowna (tak, nie, jedz) znajomość quechuy nie wystarczyła.


Okolice Lares.

Z drugiej strony Lares leży na jednym ze szlaków turystycznych, prowadzącym na Machu Picchu. Przejeżdża tutaj wielu turystów, część z nich zostaje zazwyczaj na jedną noc. Miasteczko słynie z Baños / Aguas Termales - gorących źródeł. Peruwiańczycy mają wejście gratis, więc korzystają ile się da. Na zagranicznych czeka opłata 10 soli. Tutaj kąpią się dzieciaki z placówki oraz zapewne wszyscy mieszkańcy. Woda jest zmieniania dwa razy w tygodniu. Tym razem sobie sobie wejście ;)

Baños termales en Lares.

W ten sposób minął nam dzień i noc. Pierwsza niedziela w Andach i pierwszy raz uczestniczyłem po mszy częściowo w quechua! Wróciliśmy tym razem troszkę większym busem. Znowu siedzieliśmy z tyłu. Od starszej pasażerki siedzącej obok mnie otrzymałem pieczonego ziemniaka. Tak, żeby przyjemniej się jechało. W końcu droga może się znudzić - i rzeczywiście, pod koniec drogi prawie cały bus spał. Tylko jeden gringo nie odklejał się od szyby i podziwiał piękno jakie stworzył mu Bóg przed oczami.


W drodze powrotnej do naszej Calci!


Tak to wszystko wygląda. Tak wygląda Lares. 
Witam w innym świecie.


Serdecznie pozdrawiam !! Udanych wakacji!! 

:*****

Z Bogiem ! 



Lares, 07.2014. W drodze na termy.



jacek.traveler-misja


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz