Śmiało mogę powiedzieć, że to miłość od pierwszego
wejrzenia. Jej różnorodność, spokój ale zarazem pełnia życia dodają mi
niespożytej energii. Jest wysoka, może zbyt wysoka jak dla mnie, ale spróbuję
się przyzwyczaić. Zresztą, nie wypada żebym ciągle z tym walczył. Mężczyżni nie
płaczą. Mężczyźni zdobywają. Całe szczęście lustro mi o tym nie przypomina i wciąż mogę cieszyć się z bycia chłopakiem, chłopcem,
chłopczykiem – czasami. Nie zdobyłem jej, ale one zdobyła mnie.
Zacznijmy od początku. Jak to się stało, że ją w ogóle
poznałem? - To bardzo proste.
Walizki zapakowane. Żegnamy się z chłopacmi i księżmi Domu Do Bosco.
Wyjeżdżamy z Domu Inspektorialnego Salezjanów z centrum Limy na lotnisko z
nieznajomym nam Panem ubranym w ciepły, zielony sweterek, z równo przygolonym
wąsem, siędzącym za kierownicą terenowego jeepa. Jedziemy przez dotąd nieznane
nam dzielnice. Widocznie wykorzystujemy możliwości samochodu, bo łatwiej jest
wyliczyć przejezdną nawierzchnię drogi, niż dziury. Konwesacja trwa:
-to sa niebezpieczne dzielnice Limy, lepiej tu nie chodzic
- ahaa... to jeszcze bardziej doceniamy ze Pan nas odwozi!
Czekamy na lotnisku. Samolot opóźniony. Myślę - o już ostatnia
lekcja cierpliwości w Limie. Jednak szybko się wycofuję, bo pod
koniec sierpnia będziemy stad wracac do Europy…
W samolocie zajmuje miejsce koło okna. Przesadzilem - okienka. Daleko od Ani.
Ksiądz tak nam wybrał miejsca, żebyśmy widzieli piękno Andow. Ale czemu z dwóch
różnych stron samolotu? Tak miało być. Obok mnie zajmuje miejsce Maryluz. Młoda
dziewczyna o szerokim uśmiechu, dużych brązowych oczach, jasnąbrąowych
rozpuszczonych włosach. Ma lekki jasnozielony sweterk i legginsy w
kolorze jeansu. Swoim wgłębiającym się wzrokiem powalała każdego, poczynajac od
wysokigo stewarda… No znowu trochę przesadziłem. Maryluz to normalna dziewczyna.
Leci z peruwiańską mamą do Cusco na wakacje. Jest pół włoszką i pół peruwianką.
Skąd wiem? Słyszę jak rozmawia z mamą po hiszpańsku trzymając w prawej dłoni
książkę w języku włoskim. Zaczynamy rozmowę. Znaczy, zaczyna rozmowę jej mama i
zapowiada się, że tak pozostanie do
końca lotu. Rozmawiamy po włosku. Teraz po hiszpańsku. W rezultacie mieszamy
wszystko i wychodzi Itaniolo.
Zastanawiam się, co tym razem jest dla mnie
przygotowane. A może za dużo kombinuję i rozmyślam? Szukam dziury w całym,
jakby wszystko miało być dokładnie zaplanowane? Wierzę, że tak jest. Maryluz na
co dzień mieszka w Turynie. W Turynie pracował i żył święty Jan Bosco. Maryluz
uczy się w szkole salezjanów. Założycielem Salezjanów był święty Jan Bosco.
Maryluz jest aktywnym wolotnariuszem u siebie w Italii. Wolontariat powstał dzieki świętemu Jana Bosco.
Jednak
w tym momencie jeszcze nie wiedziałem, że czeka mnie miłość życia…
Po wylądowaniu odbiera nas wolontariusz i jedziemy do
naszej placówki. Tu wszystko się zaczyna.
Ból z tyłu głowy, jakby ktoś
jednostajnie uciskał dębową deską. Ciężki oddech. Wzmożone pragnienie wody. Nie
ma co się dziwić. Jesteśmy w Cusco na 3400m.n.p.m, a po drodze pniemy się
jeszcze wyżej.
Z nizinnej Limy w głąb wysokich Andow. Ciało mnie się pyta, co jest, a ja tylko podnosze ramiona i próbuję wziąć głęboki oddech. Po
drodze jest tak pięknie. Tak inaczej. Tak niesamowicie. Nie muszę patrzeć do
góry, żeby widzieć w oddali pobielone szczyty. Co jakiś czas czuję świeżość, jednak nie przypomina tej polskiej. To zapach eukaliptusu z lasu, przez ktory jedziemy.
Drogi kręte i wąskie nie wpływają na zmniejszenie prędkości. Szukam pasów, ale
bez skutku. Na suchuch poboczach widać biedne, zapadające się bordowe domy wykonane z popularnej tu cegły adobe. Zlewają się z ziemią w tym samym
odcieniu. Co jakiś czas mijamy wioskę. Bawiące się dzieci i bezpańskie psy
przebiagają nam drogę. Na prawo siedzi babuszka na polu. Ubrana radośnie, w
kolory tęczy. Przy niej narzędzia i dziecko jak ona. Folklor na polu, to nie
ozdoba. Tradycja zostaje i tu się zachowa. Po lewej kaktusy zdobiące drogę.
Wzrok nieco wyżej – wyłania się pole - na zboczu góry jak taras wyrzeźbione. Po
przejechaniu 53 minut tej drogi, z 4 tysięcy zjeżdżamy w dolinę. W Świętą
Dolinę Inków. Czuję się jak w domu, choć jestem pół kilometra wyżej niż polskie Rysy.
Mijamy napis „Witamy w Calce”. Tu spędze nastepne trzy miesiące!
Wysiadam z auta i naglę
zdębiałem. Radosne dzieciaki grające w piłkę, chłopcy, dziewczęta plączące się
pod nogami. Kelly, Leo i Nelly radośnie witają. Zapach świeżości, przyjemne
ciepło i nie czuć zmęczenia. Kolorowe obrazy wymalowane na ścianach, w głębi
biała kaplica od dołu podmurowana, obok dzwonnica i druga sala. Boiska do piłki
każdego rodzaju. Dostałem pokoik – mam tam jak w raju. Wyjście przez ogród, z
kilkoma drzewami. Lecz co najważniejsze, to co nas otacza. Wysokie góry i dzieciakow masa!
Zostawiam walizkę gdzieś na podłodze. Rzucam się na
łóżko. Leżę spokojnie, rozluźniam się cały, zerkam w górę przez drewaniene
okienko. Trwam w tej chwili odpływając jak we śnie. Głowa i
serce wspólnie krzyczą słowa: Boże, jak tu pięknie!
Calca! To
jest ta miłość, wyczekana przez lata. To
jest ta miłość, co smutki załata. Nie jeden oddech dla niej straciłem, gdy za
szybko po schodach do domu wchodziłem. To przez nią serce bije mi szybciej. Ba!
Nawet już krew dla niej wylałem, gdy z mego łóżka za szybko wstawałem. Choć kilka
dni zaledwie minęło,
to sprzyja pracy i ogólnemu zadowoleniu. Dobrze mieć miłość wytrwałą jak skała. Dobrze mieć miejsce, które Matka Mi dała…
to sprzyja pracy i ogólnemu zadowoleniu. Dobrze mieć miłość wytrwałą jak skała. Dobrze mieć miejsce, które Matka Mi dała…
W podziękowaniu Matce Częstochowskiej i z pamięcią o Was,
jacek-traveler - misja 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz