11 lipca, tuż przed północą. Ponad 30 ciężkich godzin za
nami. Lotnisko w Sao Paolo dało nam w kość i przypomniało, że zima z
klimatyzacją to nienajlepiej dobrana para. Z przepełnionego lotniska w Limie
odbiera nas Ojciec Vincente, stojący z małą, białą tabliczką z błędnie
napisanym imieniem Ani. Wita nas łagodnym ale przyjaznym uśmiechem. Jedziemy do
Domu Inspektoraitu, gdzie w oczekiwaniu spędzimy kilka bliżej nieokreślonych
nocy. Będziemy czekać na kolejny
transport do miejsca docelowego – górskiej Calci. Czyżby miała się odbyć lekcja
cierpliwości?
Pierwszy rzut lekko zaspanym okiem na nocną stolicę Peru. Chaos kolorowo oświetlonych samochodów. Nadjeżdżają z każdej strony. Centymetry decydują o pierwszeństwie, a klakson tylko to utwierdza. Nawet na dwupasmowej prostej drodze jest wyścig. Wyścig z zasadą, a nie z czasem.
Pierwszy rzut lekko zaspanym okiem na nocną stolicę Peru. Chaos kolorowo oświetlonych samochodów. Nadjeżdżają z każdej strony. Centymetry decydują o pierwszeństwie, a klakson tylko to utwierdza. Nawet na dwupasmowej prostej drodze jest wyścig. Wyścig z zasadą, a nie z czasem.
Pierwsze cztero pasmowe skrzyżowanie ze światłami.
Czerwony motor mknie przed siebie zostawiając nas w tyle. Gwałtownie
zatrzymujemy się na czerwonym. Motor nie zwalnia. W jednej sekundzie przejeżdża
przed nim skręcający srebrny samochód przypominający górksiego jeepa. Szybki
unik w lewo. Odbicie w prawo. Leci. Uderzył z wielką siłą. Części
rozstrzaskanego motoru lecą na każdą stronę. Motocyklista bez kasku poleciał
jeszcze dalej. Samochód z piskiem opon odjechał. Pozostaje dym i masakra na
środku skrzyżowania. Powstaje zamieszanie na ulicy. Część kierowców nerwowo wybiega
z aut trzymając w dłoniach telefony komurkowe. Dzwonią po policję. Podobnie
zrobił o. Vincente. Nowo przybyłe auta przejeżdżają po częściach motocyklu. Nic
sobie nie robią z leżącego nieruchomo ciała mężczyzny. Przyjeżdza Policja. Nic
już nie wskuramy - możemy jechać. Przez szybę widać gorzką kałużę krwi pod
czarną głową motocyklisty. Wokół niego zniekształcone pozostałości obudowy
silnika i wyraźnie odkształcająca się metalowa rama. Nieruchomy. Czas się
zatrzymał… Przed snem widok ten powraca jeszcze kilka razy. Lekcja rozwagi? A może lekcja bezpieczeństwa? Lekcja
odporności na śmierć?
Korzystam, że jestem w Limie i pod oknem jest placówka
salezjańska. Oczekując na lot do Calci (Kalki) jadę z polskim wolontariuszem Andrzejem do
biednej dzielnicy Limy. Jest tam oratorium, czyli miejsce w którym gromadzą się
dzieci z okolicy. Wspólnie się bawimy na ulicy, gramy w piłkę, wygłupiamy w
salce, ale też dowiadujemy się o miejscowych świętych, przygotowujemy się do
pierwszej Komuni i Bierzmowania. Na koniec jemy podwieczorek – bułkę z serem i
szynką oraz pyszny brzoskwiniowy kompot. Tak było i tym razem. Przyszło mnóstwo
dzieci do cotygodniowego oratorium. W szarej, opuszczonej hali z wybitymi
oknami odczuwało się słodką radość dzieci. Kurz nikomu nie przeszkadzał. Każdy
uśmiech dodawał siły. Unoszące się pragnienie zabawy i bezinteresowanego
zwrócenia uwagi dodawały skrzydeł, jednocześnie je podcinając, bo to tylko
półtorej godziny... A co później? Czy świeża ryba którą każdy z maluchów
dostaje do domu w plastykowej jednorazowej śiateczce przyniesie im tyle radości
przez kolejne dni?
Po to tu przyjechałem. Misja ma nauczyć mnie życia z
innej perspektywy. Poprzez wiarę i dobro ma mnie przemienić, uporządkować, dać
impuls, abym mógł lepiej pomagać innym i jeszcze dokładniej wypełniać to, co
jest mi dane. To tylko mój plan, więc może być zupełnie inaczej. Dzisiaj jest
ciężko. Jak w imadle presja z każdej strony. Misja to nauka życia, nauka
siebie, nauka zrozumienia podstaw każdego z nas…
Polecam
się modlitwie i pamiętam o Was.
jacek-traveler - misja 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz